sobota, 18 stycznia 2014

Gorzki smak szczytu.... czyli recenzja: Drake- Nothing Was the Same


Brak smaku- jedno z najbardziej irytujących doznań. Truskawki mają być słodkie i mieć smak wczesnego lata, piwo swą goryczą ma kajać podniebie nawet marcowy wiatr ma nieść ze sobą rześkość wiosny. Nijakość w każdej dziedzinie doprowadza do mdłości. Na szczęście w przypadku Drake`a zmysł smaku jakiś ZAWSZE jest.
            Z mojej obserwacji wynika, że stosunek Polskiego słuchacza do Drake`a jest dwubiegunowy. Rdzeni trueschoolowcy raczej go nie znoszą, dla newschooli stanowi w dużej przewadze częstą pozycję w biblioteczce na winampie.. Drake, tak Drake ten „Jebany śpiewak”, „marny grajek” i tak można by cytować jeszcze długo… obdzieranie słów „rap” czy „hip-hop” od twórczości Kanadyjczyka jakby co najmniej nagrał wspólną płytę Justinem Biberem. Greka udawać nie będę, sam wielki fanem dokonań Aubreya przez długi czas nie byłem. Źle się wyraziłem…. nie rozumiałem jego twórczości. Hype na Thank Me Latter był jak skoki Simona Ammanna na igrzyskach czyli nie do pojęcia. Depresyjne Take Care grubymi literami wpisało się w nocne słuchanie. Grammy Awards za album roku w kategorii „Rap” było potwierdzeniem pozycji w rap grze. Tak, Drake stał się czołowym graczem choć armia wrogów najchętniej wypisała by go z całej tej zabawy.
            W przekonaniu wielu słuchaczy, że rap musi być taki.. i taki… że street numery  muszą znajdować się na niemal wszystkich albumach, a wszelkie śpiewane refreny, beaty pasujące do radiowych ramówek i budowanie swej popularności nie tylko na muzyce do rodziny zwanej hip-hop należeć nie mogą.
            Casus Drake`a być może kiedyś zagości na taśmach Hollywoodu. Amerykanie kochają takie historie. Główny zainteresowany sam jest aktorem ale zapewne wolałby jeszcze trochę pobyć na scenie, a nie patrzeć na to jak ktoś gra Drake`a. Przecież ma zaledwie 27lat, a po ostatnim albumie czuć głód tworzenia.
            Wraz z pierwszymi zapowiedziami trzeciego albumu w dyskografii Kanadyjskiego rapera, Nothing Was the Same zyskało status jednego  z najbardziej oczekiwanych albumów 2013. Co już dziwić nie może, świetnie sprzedające się poprzednie krążki, w szczególności Take Care, wspominane wcześniej Grammy Awards, duża popularności na YouTube i portalach społecznościowych (tak, niestety to już te czasy w których to Facebook określa status na scenie). Drake udowadniać już niczego nie musi, z pewnością można stwierdzić, że przed wydaniem nowego albumu jego ksywa będzie jednym z popularniejszych haseł wpisywanych w google, choć tym razem grupa fanów może zostać wzbogacona o całkiem spore grono z dotychczas niechętnego obozu…
            Singlem Started from the Bottom zapowiedział nowy początek, choć w tekście: „Started from the bottom now we're here”, opowiada o drodze która doprowadziła go do obecnego miejsca. Nowy początek? „Nic już nie jest takie samo”. Deklaracja równie odważna co zgodna z filozofią obecną w jego rapie przez ostatnie lata. Z drugiej strony obiecuje nie zatracenie sedna swego… „Story stay the same through the money and the fame” Garść wylanego ekshibicjonizmu, ciężki beat, klip ze swoją ekipą. Największy ból truschoolowców wywinął im cholerny numer. Nagrywając płytę na najbardziej trueschoolowych beatach w ostatnich miesiącach, ba nawet latach! Wracając do skrajnej otwartości Drake`a który w pierwszej zwrotce pojechał tekstem: „I done kept it real from the jump/ Living at my mama’s house we'd argue every month/ Nigga, I was trying to get it on my own/ Working all night, traffic on the way home/ And my uncle calling me like "Where ya at? /I gave you the keys told ya bring it right back /Nigga, I just think its funny how it goes /Now I’m on the road, half a million for a show”. Choć szczerość powinna być podstawą nawijki każdego MC niezależnie od szerokości geograficznej, to jednak  dziś, w dobie podróbek wszechobecnych, ksero rapów, Swagu i pustej nawijki już pierwszy singiel Drake`a wiosnę z jesiennym wiatrem uczynił.
            Wydanie singla ponad półroku przed premierą płyty, a potem długie uśpienie fanów. Spirala nie tyle irytująca co intrygująca. Równie grubym poruszeniem co wypuszczenie Started from the Bottom wśród fanów było opublikowanie tracklisty. Wu-Tang Forever z miejsca stało się najbardziej oczekiwanym numerem. Tylko jeden gość raper (Jay-Z), dla porównania na pierwszy pełnoprawny albumie Pusha T wydanym w mniej więcej tym samym czasie na 12 kawałków jedynie 2 są wykonane jedynie przez gospodarza albumu.
            Otwierające Tuscan Leather mogło by kandydować do miana najlepszego otwarcia płyty w ostatniej dekadzie. Tytułowe perfumy są raczej ekskluzywnym chlebem dla plebsu niż limitowanym gadżetem dla konesera. Choć sukces odnosi przysłowiowy jeden na milion to o nim marzy prawie każdy. Nie ma tu populistycznego pitolenia, Drake spełnił sen wielu, i dzięki Bogu tego nie ukrywa, udając ciągle przedstawiciela undergroundu czy typa co wczoraj nie miał na skręta. Równie ciekawy jak tekst jest rozłożony i dobrze zbalansowany beat zbudowany z trzech sampli pozwalający rozhulać się raperowi z Toronto przez co numer do końca utrzymuje uwagę słuchacza. Ale stan ten trwa przez cały krążek.
Dobór sampli na albumie to szóstka w Totolotku. Do ostatniego kawałka oldschoolowy klimat trzeszczy z głośników, aż trudno uwierzyć że mamy już prawie połowę drugiej dekady XXI wieku. Oczywiście spora zasługa leży po stronie samych producentów. A w szczególności Noaha 40 Shebib. Grube jointy na NWTS oddali również Mike Zombie, Boi-1 da. Choć gdyby nie wyjątkowe ucho Drake do beatów album nie wyróżniał by się ze zgiełku dziesiątek podobnych krążków. Może to słoneczne L.A., a nie ponure Toronto wpłynęło na nowe smaki w menu Kanadyjczyka. Who`s know? Nagranie materiału będącego spójnym tworem a jednocześnie zróżnicowaną mozaiką dźwięków na pewno nie sprawi biegunki czy zgagi u słuchacza.
            Szum wokół Wu-Tang Forever rozpoczęty po opublikowaniu tracklisty zbudował wieżę Babel oczekiwań. Choć przyznać trzeba, że przeważało raczej negatywne podejście do tego utworu, głównie u fanów, traktujących ten „incydent” jako bezczeszczenie. Sam numer na samplu „It`s Yourz” to prawdziwy majstersztyk. Dobre operowanie flow plus ciekawy tekst o niewiastach przeplatany wstawkami o życiu na ulicy. Nie jest to triubte song polegające na lizaniu dupy adresata. W tym numerze sztuka ta wyszła dużo lepiej niż J.Colowi, który parę miesięcy wcześniej nagrał co prawdy dobry numer ale… do czasu premiery NWTS. Niechęć fanów Wu-Tang Clan została stonowana przez samych członków grupy: „GM fam! Woke up to a lot of Drake disses... WTH? The homey did a song about us right? Is that not love/respect? Or did I miss sum'n?" U-God poszedł jeszcze dalej zapowiadając oficjalny remix tracku.
            Na Worst Behavior Drake stara się być czarnym Mordehighem. Lecz prorokiem zdecydowanie się nie stał. Gniewem ulic? Bardziej. Tekst brudny, wręcz agresywny. Nie jest to popis liryki, a refreny choć mocno zaakcentowane brzmią słabo. Następca Lord Knows z Take Care podkręcona świetną produkcją od DJ Dahi to jednak czołowa pozycja na płycie. Furthest Thing brzmiące jakby było napisane na kozetce u psychologa, przesiąknięte hipnotycznymi dźwiękami, seksistowski świat z Own It budzi skojarzenia z rodakiem Drake`a –The Weeknd, natomiast Connect brzmi jak żywcem wyrwany wycinek z filmów typu „Wielkie nadzieje”. Może z tym Cennect trochę przesadziłem ale gdybym należał do plutonu haterów Drake`a, z pewnością pojechał bym go za ten kawałek. Mimo wszystko, lirycznie do dobry urywek na NWTS i wsłuchany w tekst aż chce mi się napisać „bo to zła kobieta była”, a przerwana nawijka gdzieś, po między ciszą a wylanym żalem pozwala na dokładne wsłuchanie się w produkcję od 40-tki.
            Zliczenie moich odsłuchów ostatniego dziełka Drake byłoby nie wykonalne. Obok singlowego Started from the Bottom najczęściej wracam From Time z gościnnymi wokalami  Jhene Aiko. Dojrzała opowieść o przemijaniu, relacjach damsko-męskich. Rozkład numeru idealnie tonuję smak melancholijnych przemyśleń. Too Much okraszone dźwiękami z pianina, pełne ciężkich przemyśleń choć ze spokojnymi refrenami przez co po raz kolejny mamy numer w którym można skupić się nie tylko na czystym rapie, a również docenić rzemiosło producentów.
            Najbardziej komercyjne Hold On, We're Going Home z dobrze wyreżyserowanym teledyskiem (w którym występuje między innymi A$AP Rocky), prawdopodobnie trafiło na krążek by często gościć w radiowych rotacjach. Podśpiewane zwrotki, z wpadającym do głowy: „Just hold on, we're going Home” w refrenie potrafi rozbujać. Nie co inna historia tyczy się kawałka- 305 to My City. Ciągnące się jak latynoska telenowela intryguje tekstem ale usypia całością.
            Końcówka albumu nie traci na sile. The Language nie odstaje zbytnio swą konstrukcją od reszty. Zwrotki stricte rapowe plus podśpiewane refreny, rymy nie męczą a dodają smaku na więcej. Stara prawda: „Cash rules everything around me” będąca sednem Pound Cake może Polskiemu słuchaczowi wydawać się naciągana. Niby tajemnicą nie jest, że hajs jest podstawą za wielką wodą w rapie. Wejście Jay-Z kawałka nie porywa ale świetnie uzupełnia, co ważne dobór gościa do tego numeru- idealny. Na drugiej części numeru można poczuć smak końca jesieni. Jak deser po sytym obiedzie Paris Morton Music smakowicie rozlicza najbardziej dojrzały i najlepszy krążek w całej dyskografii Drake`a. Jawna olewka haterów, bez fajerwerków i przekombinowanych wersów, ale szczera i jak całym album daleka od pozerstwa.
            Bonus tracki nie wzbogacają zbytnio wersji standard. All Me z udanym featem od Big Seana i bezpłciową zwrotką 2 Chainz. Niby niezłe, bo wszystko tu gra, a jednak All me szumu nie narobiło. Come thru z przyjemnym, nocnym beatem, tradycyjnym stylem refrenu i męczącą końcówką również nie zasłużyło by wejść na podstawową wersję. Za to na obecność na standardowej wersji zasłużyło The Motion, kolejna udana produkcja od 40-tki, flow w wydaniu soft i po raz kolejny (do znudzenia powtarzana formuła) dobrze wywarzone połączenie  z udanie utkanym klimatem.
            W roku pełnym udanych albumów, rzek przeciętności, góry bezsensownych krążków. W czasach gdy Kendrick Lamar (chce) przejmuje rap grę, a Eminem z jednym trackiem staje się Rap-Bogiem, gość z Kanady miałby stać się MVP 2013? Dlaczego nie! W przeciwieństwo do Kanye Westa nie dał się połknąć przez swoją koncepcję. Na NWTS balansuje wszystko to co w rapie Drake`a sprawiło, że jest czołowym typem w rap grze. Album jest ja muzyczny skafander, perfekcyjnie skrojony, z materiału delikatnego, a zarazem chroniącego przed środowiskiem. Pełen ekshibicjonizm godny pochwały, w szczególności przy obecnej kondycji MC z mainstreamu.
Ci którzy oczekiwali grubych akcji, kilku bangerów, albumu do słuchania podczas szybkiej jazdy samochodem muszą sobie odpuścić. Nie ma tu przedziwnień, nadmiernych kombinacji, całość jednak współgra ze sobą harmonijnie. Dobór beatów, które choć różnicują całe NWTS to jednak w „kupie” tworzą jedność. Śpiewane fragmenty nie odstają od reszty, a wręcz przeciwnie podkreślając stylówkę reprezentanta Cash Money Records. W przeciwieństwie do innych czołowych pozycji ubiegłego roku NWTS nie kipi gośćmi. A ci którzy zagościli krzywdy gospodarzowi nie wyrządzili. Wracając na chwilę do wszystkich nagrań. Cholernie szkoda, że na albumie nie znalazł się utwór 5am in Toronto. Zacna nawijka bez refrenów, wysoka forma Drakea przez wszystkie wersy. Oj szkoda.
Bogata w rap nowości ostatnia jesień niektórym kojarzyć będzie się z Lamar-gate. Prawdopodobnie skierowane do Drake`a wersy: “Nothing's been the same since they dropped 'Control' / And tucked the sensitive rapper back in his pajama clothes / Ha-ha, jokes on you / High-five, I'm bullet proof / Your shits will never penetrate / Pin the tail on the donkey, boy, you've been a fake." beefu nie rozpętały. Z dużej chmury mały deszcz. Trophies to może nie totalna „wyjebka” na wszelkie zaczepki- „But nigga I do not want to be friends though” ale i tak niezłe „gówno”, choć nie odzwierciedlające maksimum MC z Toronto to jednak gaszące większość niewypałów mainstreamu.
Co dalej Panie Graham? Może wspólna płyta z The Weeknd? „Chemia” między tym składem zapewne zaowocowała by jednym z ciekawszych albumów może nawet całej dekady. Nawet jeśli poszedłem za daleko z tymi oczekiwania to czego można się po tym 27-latku spodziewać…. Już bardziej skrajnym być niemożna. Albo go lubisz albo nienawidzisz.
Drake obiecał, że nic nie jest już takie samo. Smak melancholijnych beatów, refleksji na temat przebytej drogi, kobiet, swej pozycji na scenie… Drake gdzieś pomiędzy graniem w bilard, marnowaniu czasu przed Fifą 14, picia ze statuetki Grammy stanął przed lustrem, a że jesteśmy jak rzeka do której drugi raz wejść nie można, ponieważ już inna woda tam płynie udowodnił, że na miano MVP zasłużył.
Ocena: 9/10
  
Płyta roku, przed: A$AP Rocky – Long.Live. A$AP, Pusha T- MNIMN, Kanye West  - Yeezus, Eminem The Marshall, Matters 2, J.Cole- Born Sinner. Ale o tym wkrótce.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz