piątek, 18 kwietnia 2014

Ten Typ Dres.... czyli recenzja Ten Typ mes- Trzeba było zostać dresiarzem.

                            
Dresiarz- w języku potocznym członek grupy społecznej reprezentujący wartości uliczne, chodzący w obuwiu sportowym, białych skarpetkach (nie mylić z białymi kołnierzykami– a więc reprezentantami tak zwanej „klasy średniej”), luźnych spodniach często z trzema paskami, bluzach z kapturem, nieposiadający owłosienia na głowie, dobrze umięśniony,  głównie spędzający czas na ławce przed blokiem. Nazwa tej grupy społecznej wywodzi się oczywiście od głównej części garderoby. Dla Mesa dres to plemię. Cofając się w czasie nie łatwo zauważyć, że na początku drogi warszawskiego rapera z rapem, owy dres leżał idealnie, a jego właściciel czuł się w nim jak przysłowiowa ryba w wodzie. Lata mijają, a tęsknota za białymi skarpetkami z szelestnym skafandrem wracają…
Gdy album Red`a wyszedł na światło dzienne nic nie zapowiadało, że kiedyś, ten sam Typ który wyglądał jak przeciętny reprezentant blokowiska z nieprzeciętnymi skillsami za parę lat nie będzie kojarzony z dresem. Dziś Mes ze swoim lookiem nadaje się na towarzysza życiowego blogerki modowej. Tak, polski Ben Affleck. Nawet sama Alkopoligamia nie budzi jakich kolwiek skojarzeń z dresiarskimi klimatami. Z Kuby Knappa mógłby by być taki dres jak Passata bolid F1. Uliczna prawilność nijak nie przebija się przez katalog wydawniczy wytwórni członka formacji 2cztery7. A jednak trójka z przodu która sugerowała by przeterminowany termin młodzieńczych wojaży pod znakiem z trzema paskami. Nic bardziej mylnego. Mesa im starszy tym bardziej głodny refleksji. Być może to efekt biegu rzeki, obrazków ziomków z wózkami na placu zabawy i obrączkami na dłoniach. Być może to głos tykającego zegara z „Kandydatów na szaleńców” i wypełzająca na powierzchnie wewnętrzna potrzeba zakotwiczenia- może przez to ta auto-beka z „25” na nowym albumie. Fakt jest taki- patrzenie wstecz w przypadku Mesa dobrze wpływa na kondycje na majku.
Cała koncepcja album może odkryciem prochu nie jest. Hip-hopowa wersja Masłowskiej jest swoistym wbiciem kija we własne mrowisko. Słuchacz rapu nie raz w dresie przebywa (samemu mam bliżej do dresa niż garnituru żywcem wyjętego z korporacyjnych pejzaży). W dobie Warsaw shore, popularność „Internetów” jak „nakurwiam węgorza” czy też „ale urwał” można się zastanawiać czy tak zwaną normą jest poziom IQ bliski przeciętnemu widzowi trudnych spraw czy też czytelnika Stephena Kinga . Gdyby album o tym koncepcie został wydany ponad 10 lat temu gdy szklana pogoda panowała na osiedlach w godzinach emisji Big Brothera bądź Baru, a muzyki słuchało się głównie na kasetach magnetofonowych pewnie przeleżałby długi czas na sklepowych półkach, a zarzut wyjścia przed szereg biłby po oczach -swoisty casus Eis`a się kłania.
Mamy jednak rok 2014 i słuchacz polskiego rapu jest inny jak i sam Mes się zmienił. Lider Alkopoligamii ma już na koncie 4 solówki nie licząc nowego dzieła, kilkadziesiąt skradzionych numerów dzięki świętym featom i status czołowego gracza w polskim rapie. Potencjał warszawskiego rapera daje możliwość przypisania mu pozycji w TOP3 MC na naszej scenie. Z formą bywa różnie, co potwierdzają nie do końca udane „Lepsze Żbiki” którego jednak nieco rozczarowały. Krążek „Kandydaci na szaleńców” grubo namieszał, odbicie od stylistyki poprzedników plus wszystkie mocne cechy Mesa dały świetne połączenie wręcz na miarę klasyka.
O zdolność tekściarskich rozpisywać się nie ma sensu. Wystarczy skwitować prostym- gracz numer 1. Jednak czegoś w rapie Mesa brakowało. W swoim felietonie Karol Stefańczyk trafił w sedno: „Ano w tym, że i "Zamach na przeciętność", i "Kandydaci na szaleńców" – jakkolwiek dopieszczone muzycznie i technicznie by nie były –zjadły ich własne ambicje: z seksu i alkoholu próbowało się robić filozofię życia, a z hasła Alkopoligamia manifest pokolenia. Groteskowy obraz kontestującego mieszczańskie życie rapera, który w gruncie rzeczy chciał jedynie uwznioślić własne nałogi, dopełniał komiczny image z okolic 2009–2010 roku: wszyscy pamiętamy kapelusze i marynarki, wciśnięte na otyłego MC z cygaretką w ustach.” Trudno nie zgodzić się ze zdaniem dziennikarza cgm.pl. Wprawdzie poprzednie krążki nie męczyły aż nadto pozerską nonszalancją i fikcją a`la raper z facebooka ale nie dało się ukryć wrażenia, że rap z natury wpisaną w DNA prostotą w tym przypadku brzmi jak złote myśli Woody`ego Allen`a.
Powrót do przeszłości zamienił Bena Afflecka na Michela J. Fox`a. De Lorean w postacie jak Shogun czy Stona które nie jak Rasmentalism ale Dr. Emmett Brown potrafiły połączyć echo mentalnej przeszłości z tym co dzisiaj w głowie buja. Jeśli już wzbudziłem ubaw kogokolwiek to efekt zamierzony. Sam Mes to typ którego co prawda osobiście nie znam ale zakładam, że ma dystans do siebie i tego co nagrywa, patrz polewka z flow na „25”. Dystans do poprzednich wydawnictw zapewne doprowadził do powstania „TBZD”: „Kiedyś czułem się wyróżniony przez rap, jakbym chwycił Boga za nogi i jeszcze buty mu skradł”. W ten oto sposób, tęsknoty słuchaczy za Mesem w postaci dresa z początków działalności ziściły się. Dla wielu było to najlepsze wciele Mesa. A Flexxip to najlepszy moment w karierze warszawskiego MC.
Tytułowe „Trzeba było zostać” które nawet beat ma dresiarski mogło zapowiadać powrót na stałe do g-funku. Pierwszy wers potwierdzający tęsknotę za lekkością bycia w postaci dresu. „Człowiek ortalion” który wziął mikrofon za Święty Graal, można traktować zza pokorne posypania głowę popiołem. Mentalność reprezentanta szelestnego plemienia czy jak ktoś woli blokowisk które można spotkać w każdym mieście budzi bardziej uliczny klimat niż czołowe pozycje street rapu z ostatnich lat. Dzięki Bogu Mes nie zepsuł kawałka naciągana filozofią, wybrakowanymi spostrzeżeniami bądź łatwymi do obserwacji truizmami. „Ikarusałka” gdzie mamy melancholijny powiew z produkcją niczym żywcem wyciętą z „Zapisków typa”. Mamy starego Typa który potrafi dojrzałym rapem nie zanudzić. Niby numer o autobusie ale z dobrze przemyconą nostalgią za starą miłością bez zniewieściałej taniości, dojrzale i ze smakiem.
 „Janusz Andrzej Nowak” ze świetne prowadzonym flow może pstrykać w nos fanom „Szybkich i wciekłych” notabene podobno jest to jeden z ulubionych filmów „dresów”, pewnie ze względu na Vin`a Disel`a. Lekkie podejście do stereotypów o „Januszach” których każdy zna, pokoleniu facetów z wąsami w wieku mojego ojca oraz druga zwrotka wręcz kipiącą z „ripowców” Paula Walker`a i częstych gości siłowni i solarium. Produkcja R.A.U. mocno ożywiająca cały numer dzięki czemu wywody socjologiczne Mesa nie powodują czkawki.
Im dalej w głąb tym różnorodność produkcji zaskakuje in plus. „Nuda” słuchacza nie zanudzi. Ironiczny auto-diss: „nie pasuje do mnie ten awans społeczny, że stać mnie by jadać w stołecznych knajpach lepszych niż w barach mlecznych (…) wszystko kręci się wokół food, instagramu czuje się jak ta pizda z Glamour”. Szemrany Mes w lekkiej tematyce odnalazł się świetnie, a w samym kawałku zmazał nadęty obraz ze wspomnianego wcześniej singla z „Zamachu na przeciętność”.
Utwór który po ujawnieniu tracklisty budził jedno z największych jeśli największe zainteresowanie „Nie skumasz jak to jest” feat Piotr Szmidt mógł sugerować rozdwojenie jaźni. Chilloutowa trąbka, z tekstem na tyle uniwersalnym że nie trudno się wgłębić w jego sedno. Przytaczane historie nie kolą słuchacza banalnością lecz poprzez ciekawe przetaczanie wątków zmuszają do dłuższej rozkminy. A skoro jestem przy kwestii przetaczania różnych wątków oscylujących wokół tej samej tematyki…. „Głupia, spięta, dresiara” z produkcją a`la warszawska Praga brzmi jak „Urszula” w wersji dres. O tanich niewiasta nawijał już nie jeden polski raper choć niewielu potrafiło wbić ch…a w punkt G sprawy.
Letnie zapędy na „Będę na działce” i kolejne spostrzeżenie o starszym pokoleniu w postaci grupy społecznej zwanej- działkowiczami. Być może to perspektywa większości z nas na „wczesną starość”. Alibabki, alienacja letargicznej rzeczywistości, nawet tak miastowy typ jak Mes w realiach papierowych talerzy i całej działkowej szopki potrafił znaleźć swój beret.   Podniosłość „As-u” będąca bilansem dotychczasowej drogi: „nieco ciężki wstęp więc czas go odchudzić”. Kolejny przejaw ekshibicjonizmu w połączeniu z refrenem w wersji soft z gościnnym udziałem Andrzeja Dąbrowskiego nieco spuszcza z tego dresiarskiego tonu. Podobnie jest z kawałkiem „W autobusie z cmentarza” gdzie znów melancholia przejęła prym. I tym razem socjologicznie wywody wyzbyte populizmu splecione z  zaczerpniętymi historiami nie dławią swym ciężarem. Nieco inaczej jest z „Loveyourlife” choć w tym przypadku to chaos kontrolowany mimo tego, że tyczy się panny „last control”. Beat w klimacie wiejskiej dyskoteki i opowieść o książnice XXI wieku. Sam utwór mógłby znaleźć się na soundtracku do „Wojny polsko-ruskiej”.
Oryginalne spostrzeżenia Mesa na tej płycie ciąg stały. U „Żuka” raczy nas kolejnymi przemyśleniami na temat prostych ludzi których spotykamy na co dzień, beat brzmiący jak sampel jakiegoś utworu Depeche Mode. Charakterystyczna dla Szoguna produkcja i kolejna zmiana napięcia na krążku. Także „Ochroniarz Patryk” intryguje swoją historią. I ten zaskakując beatbox który poprzedza muzyczna estetyka w klimacie Lucky Luke`a.  W „Esc” w spokojnej, kolejnej produkcji od Szoguna nonszalancka zabawa flow przy luźnej opowieści w sumie do nikąd prowadzącej.
Jeden z osobistych faworytów na „TBZD”- „Tul petardę” najpierw ciężkim beatem i szybką nawijką pędzi jak TGV by potem zaskoczyć końcówką. Feat Olafa Deriglasoffa świetne wpisał się w klimat kawałka: „Nie mam już kurwa pojęcia czego chcę. Mam dość refrenów o planach i marzeniach”.  Dzięki Bogu ktoś wreszcie pojechał po refrenach które nijak się mają do samych refrenów. Nic na siłę, na odp….l. Kawałek po pierwszym odsłuchu nieźle pokopany, z kolejnymi można „skumać jak to jest”. Kontynuator kawałka „Zegar tyka”- „Ponagla mnie” z ocieplonym beatem dzięki kobiecym wstawkom lecz z drugą częścią kawałka gdzie znowu podniesione jest napięcie. Zamykające krążek (poza bonus trackami) „Wyjdź z czołgu” brzmi jak zrzucenie balastu wczorajszego echa. Dres jakby opadł. A i barwa głosu mniej dresiarska…
Bonus tracki to nieco inna bajka. W płytach w normalnym obiegu mamy jeden dodatkowy numer. „Obejmę Cie”  z przyjemnym, wakacyjnym rifem gitarowym. Trochę s-ka, trochę  laickiej Arki Noego. W płyta z preorderu Alkopoligamii znajdziemy między innymi wspólny kawałek z Peją. „Uśmiechnij się” co prawdę nie zaskoczyło ale jest to jeden z lepszych momentów na albumie na którym w zasadzie brakuje chwil kryzysu.
Podsumowując ten album jest więcej niż dobrze. Mes zaskakuje w momentach gdzie zaskoczenie ma złamać wcześniejsze schematy. Linijki wciąż niebanalne, dalekie od prostoty ale ale. To właśnie owa prostota ma być główną siłą tego krążka. I jest. Sama koncepcja płyty to raczej przysłowiowa konstrukcja cepa. Wykonanie jest jednak w stylu byłego członka 2cztery7. Flow szybkie i czyste jak niedzielny obrus, przyspieszenia porywające,  ugruntowana rola gospodarza choć na albumie featów od raperów za wiele to nie ma. Warstwa muzyczna w pełni zróżnicowana. Mamy chillout, mamy g-funk i mocniejsze beaty. Dyskotekowy łomot i garść dubstepu prawie że z klubów Albionu.
Co ciekawe. Nie wiem skąd ta ponowna moda na oldschool. Diox chciał „nagradać z TDF-em na S.P.O.R.T.-cie”. Pewnie nie on jedyny. W tym przypadku, stary Mes jest bardziej fresh niż kultowa oranżada która przechodziła kres popularność gdy Ten Typ debiutował na scenie.
Gdyby na „TBZD” spojrzeć pod kątem dokonań lirycznych można by zauważyć progres. Ale co ważne wreszcie felietonistyczne zacięcie Mesa współgra z rapowym otoczeniem, nawijki nie brzmią jak spojrzenie kogoś „z góry”. Być może dlatego wcześniejsze wydawnictwa nie do końca wpadały do głowy.  Mes błądził przez nie do końca trafne estetyki i nadmuchane opowieści. Tym razem, socjologiczne spostrzeżenia nie brzmią jak Woody Allen w wersji rap. „Mesynizm” strawny dla każdego i z którym można polonizować ale na pewno nie można zignorować. Opowieści o przeciętniakach których imion nie znamy choć mijamy co dzień na ulicach, o Sebach, typach z wąsami które powoli stają się naszą cechą narodową sprawiają że nowy album Tego Typa Mesa sięga miejsc i chwil każdemu z nas bliskich. Taki universal co taniością dresiary nie zalatuje.
Płyta ta „zryje banie” tym którzy oczekiwali sequela „Zapisków Typa” i „Zamachu na przeciętność”. Dla fanów „Kandydatów na szaleńców” będzie długo oczekiwanym krokiem naprzód choć w rzeczywistości stanowi spojrzenie wstecz. Dziś Red`a możemy oglądać w reality show „Enjoy the love Natalia” czy jakoś tak, Mes ma inny look, a i metki pewnie bardziej markowe. Swoją kolejną solówką Mes potwierdza czołową pozycję na scenie, inteligentne spojrzenie na rap grę, odważne podejście do muzyki, socjologiczny zmysł, poczucie smaku, sarkastyczny zastrzyk głębokich metafor. Wymienia można jeszcze sporo mocnych stron autora „TBZD”. Ale po co? Lepiej założyć dres, białe skarpetki, otworzyć piwo, oby tanie, odpalić na YouTube wideo zapowiedź albumu a potem sprawdzić czy aby Mesowi nie lepiej byłoby gdyby parę lat temu pozostał w słynnym już dresie.

Ocena: 9/10
krzywa krooopa 



 

1 komentarz:

  1. ponieważ codziennie po pracy zakładam dres czuję się po części "domową dresiarą" ale do piwa w ręce i ogolonej na łyso głowy jeszcze mi daleko ;P Sama płyta jeszcze do mnie nie trafiła ale może po kilku przesłuchaniach to się zmieni.
    PS. foto nr 2..... ;P

    OdpowiedzUsuń