Czy nowy album jednej
z ulubionych grup może wywołać strach? Może. Upływ czasu,
zamieszanie z Raekwon, a na dodatek dziwna akcja z wydaniem albumu w
jednym egzemplarzu. O ostatnim wydawnictwie- „8 Diagrams” nie
wspominając. Jako, że „Enter The Wu-Tang (36 Chambers)” było
pierwszym hip-hopowym albumem jaki usłyszałem i który na długi
czas stał się wyznacznikiem dla eastcoastowych produkcji wolałem
nie brudzić sobie laurki jaką przed laty wystawiłem tej zacnej
enklawie przeciętnym, opartym na starej sławie albumie.
Przebijające się w recenzjach słowo „przyjemny” niczym
anemiczny start Polskich skoczków niczego nie wyjaśniał. Ale
przecież to „ten” Wu-Tang Clan.
Co
pewien czas dinozaury atakują z nowy materiałem, w większości
przypadkach kończy się jednym- przeciętnym albumem. Skąd my to
znamy? Jeden z ostatnich, poważnych zastrzyków gotówki przed
odwieszeniem majka? Może to tendencyjne podejście ale „życie
depcze wyobraźnie”. I jeszcze ta zadra z jednym egzemplarzem
i Raekwon, jeśli Wu-Tang Clan to rodzina to jest coś w tym. Z
rodzinną najlepiej przecież wychodzi się na zdjęciach.
Wkrótce
na blogu pojawi się tekst o rapie dla słuchaczy którzy dawno
wyrośli ze szkolnych kanapek i pamiętają jeszcze szelest „Slizg-u”
który notabene powraca. Nie potrzeba pokręconej logiki a`la
uczestnik Familiady by domyśleć się jakie dźwięki będą
sponsorować ten „zwód” myślowy. Jak już napisałem w leadzie
tej recenzji, mam sentyment do grupy z Staten Island, który w
ostatnich latach nie zmalał. Mimo tego, że bywało różnie z
produkcjami spod szyldu „Wu-Tang” to głód do tłustych sampli,
ciężkiej nawijki i brudnego klimatu pozostał. Gdzieś w tym
wszystkim zawsze było sporo autentycznej zajawki i tego też
oczekiwałem po nowym LP.
Rozpoczynające
album słowa: „Huh,
after all these years, what you said was true. The Shaolin and the
Wu-Tang is very dangerous. It's the ODB kid, once again coming
through your area. And I'm going to tell you one time, you gon' love
this” o dreszcz nie
przyprawiły, prędzej niczym ksiądz kropidłem do „przyjemnego”
odsłuchu nastroiły. Jednak powiedzenie z „dużej chmury, mały
deszcz” byłoby fake`m. Początek jak burza z piorunami, bo jak
inaczej nazwać wejście z przytupem w postaci „Ruckus In B
Minor”. Jest zupełnie inaczej jak u standardowych singli
przykurzonych legend, a więc nie przewidywalnie. Sztos z ostrym
pazurem dający nadzieje, że przygoda z „A Better Tomorrow” nie
będzie zmarnowanym czasem. Rzeczą broniącą ten album od
przeciętności jest klimat- trafiający w czuły punkt. Nawet gdy
wersy bądź forma któregoś z członków zawodzi to odbiór nie
traci na ważności. Od ciężkiego „Necklace”, pełne nostalgii
„Miracle” po empatyczne „Wu-Tang Reunion”. Nie ma co
wybrzydzać, każdy znajdzie coś dla siebie.
Ponad
dwie dekady od debiutu, co momentami słychać dobitnie. Będący w
wieku ojców słuchaczy młodego pokolenia, legendy Wu-Tang Clan
brzmią autentycznie w roli rapowych mentorów. Mamy wersy odnoszące
się do świeżych wydarzeń jak te z Ferguson, czy też protestów w
Nowym Jorku: ”In this New World the Order slaughter men, women,
and children. Ten feet gates surround the building keep us sealed in.
The projects, lifeless like a vietnam vet. Constant war, sever
threats of enemy conquest. Crooked cops comb my building complex
that's in the rumble. Streets are like a jungle, can't let my cypher
crumble. Vivid thoughts, Devils resort to trick knowledge”. W
zasadzie, rozważania nad kondycją ładu społecznego można uznać
jako temat przewodni i nie brzmi to wszystko jak lanie wody z
popularnymi hasłami: „The whole world trippin', listen it's
still a cold world. The other day I had to bury my homegirl. Wrong
place, caught one in her face. Plus her man's on the run and couldn't
come to the wake. For Heaven's sake, you pray God open the gate. In
this modern day Sodom, that's their only escape”.
Wracając
do „wiekowości”, słychać ją również w samej nawijce. Bez
fajerwerków, popisów technicznych lub nowinek newschoolowych.
Ciężko kogokolwiek wyróżnić ale ciężko też zganić za słabszą
formę. Przy tych klimatycznych produkcjach właśnie „tyle” i aż
„tyle” wystarczyło by się obronić. Zdarzają się momenty jak
w „Mistaken Idenity” gdy nieco archaiczna nawijka nadal ma w
sobie moc. Ok, daleko ekipie do formy z najlepszych czasów i nie ma
co szukać na siłę momentów zamykających grę. To rap na miarę
obecnych możliwości (formy).
Być
może sam rap na „A Better Tomorrow” nie wystarczyłby. Słuchając
tego albumu można ulec wrażeniu, że równy, wysoki poziom bitów
dostarczył sporej dawki świeżości. Począwszy od pierwszego
kawałka na albumie, na którym to dzieje się tak wiele, że można
by zbudować kilka poszczególnych numerów. Słychać tu wkład
Ricka Rubina, potężną perkusję, hałaśliwe riffy, hipnotyczne
klawisze, żywiołowe scratche, świetnie wkomponowane poszczególne
parte wokali, zaskakujące zmiany napięcia. „A Better Tomorrow”
zyskuje sporo dzięki zróżnicowaniu, „Miracol” ukraszone
mocnymi wersami i dla złagodzenia klimatu subtelnym refrenem,
„Pioneer the Frontier” z prostym ale smakowitym bitem,
singlowe „Necklace” gdzie gramofony dają stary Wu-Tang, bądź
tytułowe nagranie z sielankowym samplem i porywającym klimatem.
Wymienić można niemal każdy numer, RZA pozwolił sobie namieszać
i chwała mu za to.
Po
godzinie spędzonej z tym albumem, z czystym sumieniem mogę napisać,
że „Lepsze jutro, to dobry dziś”. Być może to ostatni akord w
historii grupy i być może ostatni raz zbierają wspólne szeregi.
Za pewne, po pewnym czasie inaczej będę odbierał tą płytę.
Wu-Tang Clan nie przeszli o jeden most zza daleko. Udało się nagrać
album który świata nie zbawi lecz da sporo fanom. Nie potrzeba
wiele by poczuć ten vibe, by między wersami odnaleźć ODB, bujać
się do produkcji RZA bądź docenić poważne podejście każdego z
weteranów. Słowo „przyjemny” to za mało by określić „A
Better Tomorrow”, to album na którym pasja wręcz wycieka
głośnikami, zajawka ma niemal młodzieńczą moc, a całość brzmi
intrygująco. Wu-Tang Forever? Tak, ale bez pytajnika.
Ocena: 7/10
Krzywa kroopa
Pozdro
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz