poniedziałek, 17 listopada 2014

„No to mamy problem”.... czyli recenzja PRO8L3M- Art Brut mixtape

Trochę czekałem by dostać swój fizyk najbardziej gorącego towaru w polskim rapie od dłuższego czasu. Nie było wyczekiwania z rumieńcami jak za dawnych lat, ale niewiele brakowało. Zajawka jak z początków przygody z rapem, co w dobie obecnej muzyki na „wyciągnięcie ręki” jest specyficznym zjawiskiem. Egzemplarz fizyczny to już niemal rzecz naturalna ale tutaj każdy chce mieć swój. Ok, nielegal, ale aż taki hype?
W świecie idealnym, Oskar miałby spory „problem” w zaistnieniu na scenie. Flow brzmiące jak głos przepitego nad ranem melanżowca, pełne nieczystości, momentami trudne do rozczytania, wręcz wołające o wizytę u logopedy, a mimo to przykuwające do głośnika. Konia z rzędem temu kto by przewidział sukces w rapie tego typa. Casus „soczystych” nawijek od Vienia, Kękę, Jokę po Żyta, pokazuje, że brudne rapsy są pożądane. W tym całym brudnym stylu, dalekim do ideału rapie Oskar jest pewien smaczek. Rzadko kiedy o tak mało doświadczonym typie można użyć przymiotnika „jakiś”. Na tle kserokopii w rodzimej rap grze wyrastając na „srebrnego lisa”, będący jednocześnie na tyle autentycznym, że z łatwością można kupić przytoczone historie. Odpuszczając sobie sprawdzone trendy i wszelkie newschoolowe metody, ten na pierwszy rzut oka niszowy pomysł na rap szturmem zdobył scenę. Jednak czy to na dłuższą metę gwarantuje utrzymanie?
O ile EP-ka była świeżym materiałem, na tyle niepowtarzalnym by z miejsca przykuć uwagę to powtórka z historii mogłaby być już nie do przeżycia. Kontynuacji „C30-C39” nie ma i całe szczęście. „Art Brut” to mądre rozwinięcie projektu w muzycznej formie jak i w rapie Oskara.
Zaskakujący jest fakt, że fenomen PRO8L3M-u nie uciekł ani na centymetr. Oskar jako dokumentalista niczym Andrzej Fidyk wciąż intryguje: „To chyba klątwa była na tych ziomkach. Pierwszy seplenił, a drugi bluzgał kurwa i się gra-gratis jąkał. Z je-jednej klatki, z jednej ła-ławki. Matki to sąsiadki, a my od zawsze braćmi”. Rapujący jakby od niechcenia jednak dalej rażący charyzmą. To ochrypnięte flow wciąż na tym samym patencie, często eksploatowane na maxa, chwilami owocne w udane przyspieszenia, mocne wejścia w bit lub przeciąganie słów.
Gdy potrzeba, Oskar potrafi zaskoczyć jak w „Ja ja ja pierdole” gdzie jąkania wypadają bardzo naturalnie bądź w innym tracku luźna rozkminka nad zagubionym poczuciem czasu brzmiąca jak zapis prawdziwego zdarzenia. Wolniejsze nawijki nie tracą na jakości, tu do głosu dochodzą bardziej dojrzałe przemyślenia, ujęte w charakterystycznej dla Oskara konwencji: „Życie pokazuje zbyt dużo ohydztw. A podobno to cud boży, więc. Czemu Bóg jest bezlitosny Czemu ludzie są wredni, podli? Widzisz na krześle typa z szyją w pętli?”. Nawijając z głową, zmysłem wyczucia, a jednocześnie przy zachowaniu dozy szaleństwa. Nawiasem mówiąc (pisząc), jeszcze większą dozą niż na wcześniejszym wydawnictwie.
Słuchając wersów spod pióra Oskara mam wrażenie, że w mojej głowie samoistnie powstaje komiks. Dla tych którzy jarają się opowieściami prosto z klatek schodowych to niemała gratka. Bo na „Art Brut” mamy narracje na najwyższym poziomie: „Nie wiedział co go czeka gdy otwierał szufladę. Gdzie grudy? Gdzie flota? Ktoś kradnie? Bezprawie. Opadł bezwładnie na fotel i kmini fortel. Jak odzyskać forsę iii... kokę. Zbiera fakty Dwa dni temu włożył do szuflady, tam gdzie ma kompakty/ Kurwa! Żarty- było, nie maJak to się zaczęło? Cholera, wiem”. Gdzieś pomiędzy tymi opowieściami czuć sporą dawkę ironii: „W myślach mówię skarbie, tego się nie wyzbędę. Uczucie pazerne, jest jak zatrucie, mam gangrenę”. Wszystko to okraszone wielokrotnymi rymami, bystrymi follow up`ami bądź kontrolowanym chaosem jak wcześniej wspominany popis w „Ja ja ja pierdolę”.
Dystansując większość peletonu, Steez83 wbił klina w dotychczasowe, tegoroczne dokonania kolegów po fachu. Upychając na jeden album całą dekadę polskiej muzyki nie zamienił zajawkowego projektu w archaiczny relikt. Niezależnie od klimatu, flow Oskara zaaranżowane jest na szkolną „szóstkę”. Tnąc z precyzją neurochirurga winylowe pocztówki z przeszłości na większe bądź mniejsze części wypadając świetnie w obu przypadkach. Dłuższe sample sprawiają wrażenia jakby to Oskar momentami featował na tym projekcie. Wysamplowane refreny cennie wzbogacają, gdy trzeba dopisując treść do niedopowiedzeń ze strony Oskara jak w kawałku „Pan Bóg Twój”, gdzie z wokalem Krystyny Prońko refren brzmi jak dialog, natomiast w „Nie ma ratunku” aksamitny głos niweluje ekspansję nieczystości brudnej nawijki Oskara, podobnie jak w kawałku „Księżycowy krok” gdzie wokale Pawła Kukiza osiągają podobny efekt.
Aż chciało by się poświęcić kilka linijek pojedynczo każdemu kawałkowi, jednak nikt by nie dotrwał do końca recenzji. Od Breakout, Lombard, Dwa Plus Jeden, Aya RL po Halinę Frąckowiak, spectrum zaczerpniętych dźwięków na tyle bogate by nagrać kilka wydawnictw. W zasadzie, opierając niemal cały mixtape na jednej estetyce można popaść w ramy wtórności. By dokonać takiego muzycznego zestawienia potrzeba niemałej dawki odwagi, otwartości i dobrego poczucia smaku. I pewnie to część recepty na sukces tego projektu.
Śledząc krajową scenę można dostać swoistego kaca. Bity łudząco podobne do siebie, raperzy tematycznie brzmiący jakby pisali teksty przez kalkę. W zasadzie PRO8L3M nie rodzi niczego nowego na scenie. Historie z blokowisk? Były. Klimatyczne koncept albumy? Były. Samplowanie polskiego dziedzictwa muzycznego? Bywało. Ale brakowało w tym wszystkim udanego wykonania, niepodrabianego klimatu, pójścia na całość. W tym przypadku wszystko zagrało, Oskar brzmi jakby produkcję od Steeza byłby mu pisane, Steez83 w pełni czuje możliwości swojego towarzysza umiejętnie dozując moc bitów. Mimo tego, że flow warszawiaka nigdy nie będzie należało do czołówki sceny to nie stanowi to „problemu”, a wręcz przeciwnie.
Jak to często bywa, początkowy „boom” potrafi szybko minąć. To co jarało przy pierwszym spotkaniu irytuje na dłuższą metę. Ale nie tym razem, „magia” tego projektu trwa w najlepsze. Niech nikt nie odziera duetu PRO8L3M z tego czaru, niech mainstream nie okrada z tego charakterystycznego klimatu. Duet Oskar&Steez83 to „problem” dla sceny, bo pokazuje jak blado wygląda jej większość.



Ocena: 8/10
Krzykwa kroopa
Pozdro


czwartek, 13 listopada 2014

Nowej szkoły prymus.... czyli recenzja: 2sty- Stej flaj

Być może 2sty nigdy nie będzie czołową postacią na krajowej scenie, być może zawsze będzie budził skrajne emocje. Ale pewne jest co najmniej jedno, zawsze będzie barwną postacią. Choć większość newschoolowych rzeczy średnio do mnie trafia, to przy nowym wydawnictwie warszawskiego MC odkładam na boczne tory czołowe pozycje tej jesieni by przekonać się czy zadanie numer 1. aby na pewno jest takie klarowne na jakie wydawało się przez sprawdzeniem „Stej flaj”.
„Puzzle” jako jedna z niewielu płyt z ostatnich lat pozostawiła po sobie skrajne wspomnienia. Co przy nijakości na krajowej sceny można uznać za pozytyw. Momentami pokazująca duże możliwości, świetne ucho do bitów, umiejętność dozowania wielu elementów, balansowania na granicy świeżych trendów i pozostałości po starej szkoły, ciekawych spostrzeżeń i anegdot debiutancka płyta dawała nadzieje na dobre czasy dla przedstawiciela nowej szkoły. Obraz udanego debiutu psuło mętne flow, chwilami ginące w tle gości bądź muzycznej oprawy, masa niedociągnięć i słabszych wersów. Choć w „konwencji za pan brat z parodią” od początku można było odczuć, że drzemie potencjał to z pewnością brakowało klarownej formy, przełożenia ilości w jakość, właściwych wyborów muzycznych i równej formy.
W domysłach, widziałem koronnego twórcę blendów jako Stańczyka sceny. Uciekając od martyrologicznych skojarzeń, jako personę sypiącą na prawo i lewo kąśliwym humorem, przedstawiającą rzeczywistość w groteskowej scenerii, uciekającą od monotonnej retoryki dwudziestoparolatków. I tu rodzi się pewien problem- primo, 2sty przy swoim flow to zawodnik o określonych możliwościach, duo- nie on pierwszy nie zgrał się z czasem wyprzedzając epokę. Bo i 2sty`ego postrzegam bardziej jako kumatego producenta i twórcę blendów niż błyskotliwego rapera i bardziej widziałem go nawijającego po samplowany bit.
Zaczynając wywody nie bez przyczyny od warstwy tekstowej, należy docenić swoistą prostotę w wersach, która wypada na plus. Jak sam się określił „jestem normalnym gościem, lubię walić Cie na pieska” i jak przystało na normalnego gościa wali prosto z mostu: „I chuj mnie obchodzą, komentarze o rurkach, kiedy na mailu wisi mi elektroniczna fakturka. Nie, nie narzekam, jest luz, choć z tyłu głowy mam te sprawy Co ciągają na mnie jak kula u nogi. Muszę skołować siano, trochę się denerwuję. Lecz nie będzie sztucznych łez jakbym kurwa kroił cebulę. Ba, bo to jak Rodney Mullen, bez kitu mam tricków bez liku. I poradzę sobie, nie będę szukał monet na chodniku. Nie jestem niewolnikiem, jestem tylko trochę zakręcony. Bo ten rachunek jest już dawno zapłacony”. Nie ma co się łudzić, wachlarz liryczny stosunkowo wąski aczkolwiek skutecznie wykorzystywany. Jeśli ktoś liczył na poetyckie poematy z górnolotnymi wersami albo pomylił typa albo powinien sięgnąć po inne wydawnictwo.
Co prawda, Stańczyka z krwi i kości również nie ma. Jest za to gość który mówi sporo o sobie: „W jednym pokoju jakieś kilkanaście lat z siostrą. I zżyci mocno i dziś dzieli nas dorosłość. Każdy ma swoje sprawy i to nie wiem, weszło w nawyk. Że spotykamy się, ale chyba tylko już na wspólne obiady”. Jest poprawnie, choć na wcześniejszym albumie bywało lepiej, ale nawet gdy linijki zawodzą ten materiał potrafi zaintrygować. Podobnie jak na Puzzlach spirala poziomu trwa w najlepsze, raz bystre metafory mile zaskakują, raz jakby od niechcenia przeciętne wersy przywołują stare grzechy. Całe szczęście wówczas 2sty potrafi uratować sytuacje wielokrotnymi rymami, udanymi przyspieszeniami bądź łakomymi follow up`ami.
Akurat liryczne rzemiosło „Tłustego” jest na tyle urozmaicone, że można puścić mimo uszu słabsze momenty, to muzyczne klopsy męczą dużo bardziej. Choć, fartownie jest ich mało, beatmakerzy w zasadzie zgodni, wybrali wysoki pułap. Odchodząc od samplowanych produkcji, dostajemy esencję newschoolowego brzmienia. Delikatne basy, subtelne chilloutowe dźwięki, smakowite gramofony, będące na topie fortepianowe motywy, mocniejsze grzmoty elektroniki. Ciężko wyróżnić jakiegokolwiek producenta, jednak mam kilku prywatnych faworytów. DJ Filip, najmłodszy z całej watahy, autor bitu do klimatycznego „Lubię” i singlowej petardy- „Prowadzę”, GeezyBeatz który dał bit na światowym poziomie- „Rookie Of The Year” czy też BeJoTka z grubymi sztosami jak między innymi „Wyjście z bloków”. Kilka słabszych momentów jak chociażby pierwsze dwa kawałki, gdzie jest zdecydowanie za spokojnie i bez wyrazu, nie są w stanie zepsuć całości. Mam wrażenie, że grono zaproszonych producentów za bardzo chciało przemycić świeże brzmienie, przez co kilkakrotnie produkcje brzmią zbyt podobnie do siebie. Jest to robota na wysokim poziomie lecz momentami bity rażą nijakością. W tych chwilami, nieco popowymi produkcjami i często używanym auto tunie, flow 2stego brzmi jakby na pół gwizdka, niczym reszta młodocianych newschoolowych typów. Na patencie sukcesu Pawbeats, młodociane, lekko niedojrzałe wersy kuleją jak chociażby w numerze „Excelsior” (Euforia?) sprawiając, że można zatęsknić, za tym lekkoduchem z debiutanckiego krążka.
Z pewnością „Stej flaj” to album którego miło się słucha. Łatwość do tworzenia banglerów zaowocowała i tym razem. „Rookie Of The Year” gdzie autor pokazuje nam świeżość debiutanta z umiejętnościami doświadczonego gracza, żywiołowe, singlowe „Prowadzę”,„Nieprzespane Noce i Owoce” gdzie 2sty udowadnia, że potrafi budować ciekawe opowieści, „Kuchnie świata” ze świetnymi featami i energiczną petardą, „Wyjście z bloków” gdzie dorównuje w nawijce TDF-owi, bądź nostalgiczny „Spokój”, gdzie spokojniejsze linijki i bit przyciągają uwagę.
Jak to na debiutanckich Puzzlach tak i tu zdarzają się momenty do których nie chce się wracać, słabsze tracki z niedociągnięciami i słabszymi wersami. Nie wszystkie jazdy na „Stej Flaj” mnie porywają, ale doceniam ten materiał który ma intrygującą moc i w którym ewidentnie widać metodę na robienie rapu. 2sty popełnia podobne błędy co VNM, opowiadając w nieco popowych bitach o swoim „Amerykańskimi śnie”, niejednokrotnie przy użyciu śpiewanych refrenach, całe szczęście, że w tym przypadku śpiewanych przez gości. Od „Puzzli” potrafiący błysnąć ciekawszymi metaforami, zaintrygować swoimi opowieściami wciąż zaskakuje błyskotliwymi linijkami: „I be that pretty motherfucker jak nawijał ASAP. Wiem że inaczej się wymawia, ale nie byłoby rymu. Stawiam ba-ba-ba-bańkę, że zepniesz za to tyłek”. Nawet jeśli wersy chwilami przegrywają z zaproszonymi kolegami z branży jak chociażby z Zeusem to stary, dobry 2sty kolejny raz wkręca się do głowy: „Oglądam NBA TV chybił Mike Bibby za to trafił Dan Levy moja lala szamie kiwi i odpala Audiocd”.
Transfer do Prosto, udział w Młodych Wilkach Popkillera, ostatni rok był owocny w karierze warszawskiego rapera. Koniec, końców muzyka sama wystawiła właściwą ocenę. „Stej flaj” to nowe rozdanie i znaczny progres niemal w każdym elemencie rzemiosła „Tłustego”. Dalej jest nad czym pracować, jak chociażby na emocjonalnymi linijkami lekko nudzącymi czy też nie równą dyspozycją flow. Jednak przy takich postępach można oczekiwać, że kolejny album ma szansę obalić pierwsze zdanie w tej recenzji.


Ocena: 6,5/10
Krzywa kroopa
Pozdro 




 

piątek, 7 listopada 2014

Dr. Jekyll i Mr. Hyde... czyli recenzja Vixen- Loco Tranquilo

Rok 2014 nie ubłagalnie dobiega końca. Kto miał narobić szumu to narobił, kto miał zawieść ten zawiódł. Kto miał zaskoczyć ten zaskoczył? Niemal przez cały rok obyło się bez większych zaskoczeń, debiutanci wobec których spodziewałem się mocnego wejścia dali radę długo oczekiwane LP jak Włodka, TDF-a bądź Mesa potwierdziły, że warto było czekać. Długo czekałem by wreszcie zreflektować pogląd o „nudnym” roku polskiego rapu. Czerwcowe, trzecie dzieło byłego już reprezentanta RPS Enterteyment- Vixena dość niespodziewanie na przełomie października i listopada obaliło dotychczasowe zdanie o kondycji rodzimego rapu A.D. 2014.
Nie będę bawił się w prawilną, odwieczną sympatię do recenzowanego bohatera czy też wysilając się na propsowanie byłego członka RPS zanim chwycił za majka. Debiut jak i drugie solo nie zapadły w pamięci. „Rozpalić tłumu” się nie udało, było przeciętnie i daleko do hype`u jaki zyskał chociażby Bisz. Skillsów raperowi z Czańca odmówić nie można było, jednak to co dla wielu mainstreamowych MC jest czarną magią to dla młodego zdolnego rapera nie jest gwarancją sukcesu.
Pomysł na siebie, a jakże ale jednak i to nie wystarczyło by się przebić na „dzień dobry”. W rapie Vixena brakowało mi jakości, czegoś co sprawiało by, że szczere, osobiste nawijki nie brzmiały jak połowa sceny. Zapewne, gdyby nie ciekawość muzyczna, pogląd o twórczości Vixena pozostał by bez zmian. Zdolny beatmaker, o nie małych skillsach raper i co dalej? Być może ten niemrawy początek jednego z Młodych Wilków był potrzebny.
„Loco Tranquilo” nawet jeśli nie jest nowym początkiem Vixena to pokazuje, że „Rozpalić tłumy” jednak potrafi. Jak to często bywa z konceptualnymi albumami, ogólny zarys który ma być motywem przewodnim w tym przypadku stanowi alter ego. Rozdwojenie jaźni, Loco- szalony, Tranquilo- spokojny. W „praniu”, Vixen jawi się na w obu przypadkach jako interesująca postać, zaskakując niezależnie od tego w jakiej skórze nawija.
Jako szalony MC zyskuje na wartości. Charyzma jakby to był zupełnie inny Vixen, flow wyraziste, wpadające w ucho, technicznie na wysokim poziomie, narracje nieco zawiłe, momentami do bólu prostotą sprowadzające na ziemię. Sam nie wiem jakim cudem nagle ten sam raper z Czańca potrafi budować błyskotliwe historie, infiltrując wyobraźnie. Sprawnie poruszający się po bicie, wiedzący kiedy przyspieszyć, kiedy podkreślić wers niczym etatowy wyjadacz.
Tekstowo intrygujący: „Jestem Country Boyem z całą tą filozofią. Mam wiejska swojskość tu gdzie się inni pocą. Szukając luzu, a propos, nudzi mnie folklor”. W przeciwieństwie do poprzednich wydawnictw, „Spokojny-szaleniec” potrafi zaciekawić nawet błahymi linijkami: „Robię swoje choć nie zawsze jest wypłata ale podobno wszystko co pożyczone się zwraca. Chciałbym wyciągnąć gnata i zastrzelić sentymenty. Ale co jeśli czeka na nas lepszy świat po śmierci”. Wracając do nawijki Vixena, również spokojne, bardzie emocjonalne oblicze Vixena potrafi zwrócić uwagę: „Czuję się lekki, jakbym dymem był i dla zasady. Ziomy setny raz mówią mi, że nie dam rady. Dziewczyna wierzy we mnie, choć w tym nie szuka siebie. Rodzina wierzy we mnie, ale chce bym zszedł na ziemię”. Jako wytonowany „Tranquilo”, dostajemy bardziej przyziemną twarz Vixena, wśród szczerych, kipiących autentycznością wersów Vixen jawi się jako empatyczny, otwarty na świat człowiek. Mniejsza ilość uniwersalnych treści wyszła na dobre, bo mam wrażenie, że o autorze „Loco Tranquilo” dowiedziałem się więcej niż na dwóch wcześniejszych płytach.
Nijakość wtórująca poprzednim płytom odeszła do lamusa. Mający tendencję do chwytliwych refrenów Vixen pokazuje, że ma nosa do rasowych sztosów. „Ahooj” z ciekawą analogią do życia, banger „Alladyn”, pełne popisów technicznych kawałek „Szybko nie przestane”, tytułowe nagranie z rock`n`rollą której mógłby pozazdrościć Bezczel, z głębszą treścią „Mama nadzieje, że istnieje Eden” i kolejnym chwytliwym refrenem. Smakowite gry słowne, chytrze przemycone metafory lub udane zabawy flow, efekt jest ciągle ten sam- pozytywne zaskoczenie.
Muzycznie „Loco Tranquilo” to równie spory progres jak nawijka. Spójnie brzmienie, bardziej dopracowane produkcje, utrzymujące klimat. Kilka perełek jak wcześniej wspominane „Ahooj” gdzie żeglarskie szanty, surowe rify gitarowe z ciężką perkusją powalają na kolana, trzeszczący „Frankenstein” z świetnie wysmaplowanym bitem, bądź „Country boy” z rytmicznym basem i elementami elektroniki wymuszają bujanie głową, mało? Nawet na moment nie dający szans na nudę, niemal w całości wyprodukowany przez samego Vixena poza kilkoma wyjątkami to materiał na szkolną „czwórkę z plusem”. Jest dobrze ale mogłoby być jeszcze lepiej, kilka detali wymaga dopracowania choć progres w tej dziedzinie również jest niepodważalny.
Jak sam główny zainteresowany przyznał w skitach, ani Loco, ani Tranquilo nie jest prawdziwym obliczem. Choć to Loco częściej dochodzi do głosu i osobiście mam wrażenie, że to najbliższa rzeczywistości twarz Vixen. Niezależnie od tego która natura bierze górę w danym momencie, dostajemy płytę w postaci „białego kruka”, rzecz na tyle oryginalną by wybić się z szeregu i na tyle popularną by porwać ze sobą masy. „Loco Tranquilo” to konceptualny album ale w przeciwieństwie do wielu krążków z tej kategorii nie przybija słuchacza ciężarem koncepcji. Porywające refreny, stylowe bity, umiejętność budowania intrygujących szesnastek, flow wreszcie potwierdzające wysoki potencjał. Czego chcieć więcej?
Po tym albumie można stwierdzić, że Vixen znalazł swoje alter ego w rapie, czy będzie to dłuższa przygoda? Oby tak, z pewnością ten styl ma jakość, coś ponad przyzwoity poziom który i tak nie był domeną Vixena na wcześniejszym albumie. W tym szaleństwie jest metoda i potencjał, warto czekać by za jakiś czas sprawdzić która część przeważyła w rapie Vixena.


Ocena: 8/10
Krzywa kroopa
Pozdro 



 
 

wtorek, 4 listopada 2014

Etiuda o zepsuciu człowieka.... czyli recenzja B.O.K. -Labirynt Babel

Przyznam, że po pierwszych, dwóch singlach przestałem wierzyć w udany powrót B.O.K.. Ciężkie, nieco mało hiphopowe produkcje, Bisz brzmiący jak naczelny wieszcz polskiego hip-hopu, próbujący na siłę zbawić pospolitą scenę. Mimo tego, że Eldo przed długi czas był jednym z moich ulubionych MC i przez to, że mam sentyment do lirycznych majstersztyków to epopeja o naturze ludzkiej zapowiadała się jako historia ciężkiego kalibru, tylko dla wytrwałych fanów. Single, singlami, bo jak mówi banalna prawda ludowa- „nie oceniaj książki po okładce”. Tak więc i B.O.K. siłą rzeczy na nowo stało się nadzieją, na lepsze dni dla polskiego rapu.
Od pierwszego „spotkania” z twórczością B.O.K. w mojej głowie pojawiły się skojarzenia z formacją The Roots. Żywych instrumentów przepych,charakterystyczne brzmienie, Bisz oderwany od szarzyzny krajowych wersów. Po „Jurodiwym” owe porównania wzrosły na sile. Abstrakcyjne, niewpisujące się w sprawdzone schematy, świeże wersy, muzycznie pełna paleta dźwięków. I jak skojarzenia z Filadelfijską grupą były do tej pory pozytywne, tak po promo singlach nagle zmieniły kurs. Bałem się, że gdzieś w tej stricte wąskiej koncepcji B.O.K. zaliczą podobny wynik jak The Roots z albumem „…And Then You Shoot Your Cousin”. Przekombinowany, zbyt zamkniętym w plastycznym obrazie, nieco oddalony od rapowego konwenansu „Labirynt Babel” zapowiadał się jako album ciężkiej treści. O ile „Czarna Biała Magia” była historią dla wybranych, gdzie narracje o ciemnej naturze człowieka i wewnętrznej walce dobra ze złem mogły niektórych słuchaczy przytłaczać, to nowe dzieło Bisza i spółki pomimo pozornej, mrocznej aury jawi się jako produkt kompromisu pomiędzy zabawą w Boga Bisza, a surowymi, przyziemnym produkcjami Oer`a.
To co było największym przekleństwem rapera z Bydgoszczy na pierwszym, legalnym albumie macierzystej grupy, a więc brak swoistej kropki nad „i” przeminęło na solowym debiucie. Nie zawsze potrafiący utrzymać uwagę słuchacza, mimo intrygujących wersów, nie brzmiący do końca przekonywająco, Bisz zyskał na roli przyziemnego obserwatora, przedstawiciela pokolenia 20-parolatków, zagubionych, wyautowanych. Ten sam Bisz, tym razem odchodzi od roli członka mas, jednego z wielu, by dziś wyrosnąć ponadto, stając przed szereg. Rozgoryczony kondycją współczesnego „człowieka” Bisz sypie jak z rękawa mocno przerysowanymi wersami, licytując się z numeru na numer mądrościami. Z tym krytycyzmem ludzkiej natury Sokół mógłby zjeść zęby, a Tau przylepić łatkę zła. I choć nie jest to rap który by powodował nagłą zmianę w światopoglądzie, to nie ma 16-tki wobec której można by przejść bez emocji.
Mimo wygórowanych, tekstowych ambicji, popędów do lirycznych, bogatych, wielopoziomowych narracji okraszonych błyskotliwymi metaforami „Labirynt Babel” nie brzmi jak audiobook z tomikiem poezji. Bisz nie zatracił w swym rapie zadziornego zęba, wersy są na tyle intrygujące, że mamy ochotę poruszać się za Biszem w tym labiryncie, zakręt za zakrętem: „Może posłuchasz nas, skarabeuszy. Dotknij tego gówna dzieciak - faza analna. Jesteś umyty, a nie czysty - prawda brutalna”. Drugie dno wersów jak to w przypadku Bisza daje do myślenia, choć zdarzają się momenty emanujące banalnym spojrzeniem: „Widziałem metki polskich firm w ruinach fabryk; Bangladesz. Być może nawet sam nosiłem ich ubranie. Może piętnastoletnia Istrat miała żyć w szczęściu. Outsorcing - przyszła na świat w złym miejscu”. Co prawda, nie zawsze można się zgodzić z tym co frontman B.O.K. nawinął, na szczęście. Ale nawet gdy wersy są słabsze to banalne prawdy brzmią wyjątkowo: ”Gdybyś umiał spojrzeć na świat z wszystkich oczu naraz. Zrozumiałbyś pewną trudność w próbie opisania go. Wygląda na to, że w tym świecie części prawdy jest za dużo. By pomieścić je w obrębie układanki”. Wyjątkowo ciekawie robi się gdy Bisz nawija o osobistych kwestiach, uciekając od udanej ale i wygodnej pozycji sędziego.
Z bogactwem lirycznym w parzę stoi intrygująca nawijka Bisza. Sprawnie płynący po bicie, z udanymi przyspieszeniami, brzmiący przekonywującą, mimo tego, że na scenie nie jest od dziś, potrafiący pozytywnie zaskoczyć jak chociażby w kipiącym agresją kawałku „Flaki” bądź w tracku „Legion głosów”, gdzie wyrzucane linijki jak z karabina w połączeniu z hipnotycznym basem owocują grubym sztosem. Jako jedyny mistrz ceremonii Biszu nie męczy wtórnością, zmienność ciężaru emocji nie przytłacza, gry słowne dalekie są od przeciętnej krajowej, a niebanalne follow up`y jak: „Wystrzeliło hydrant - gdzie jest Freud na moje libido?” intrygują za każdym razem.
Podczas gdy wersy Bisza gwałtem wdzierają się do świadomości, muzyka robi to samo lecz nieco subtelnie, choć o samych produkcjach tego napisać nie można. Mianowicie, Oer jak i reszta rapowej watahy postawiła na bogactwo dźwięków, bez zahamowań. Od mocarnych basów i perkusji po klimatyczne sample jak w kawałku „Prometeusz”. Wokale Kay choć stanowią jedynie tło to we właściwych momentach udanie podkreślają klimat, gitary ożywiają choć chwilami potrafią zmęczyć- „Jurodiwy”. W zasadzie nie ma się do czego przyczepi poza małymi wyjątkami. Chwilami, produkcje to przepych niczym z „Dynastii” i aż trudno skoncentrować się na konkretnych elementach i kunszcie rzemiosła poszczególnych członków B.O.K..
Choć przed sprawdzeniem „Labiryntu” miałem spore obawy, w szczególności co do dyspozycji Bisza, a w zasadzie co do dawkowania jego filozoficznych zapędów. Na szczęście, obawy okazały się być bezpodstawne. Bisz jako swoisty prokurator na sądzie Bożym przekonuje, krytyka natury ludzkiej momentami zahaczająca o nihilizm, momentami o absurdyzm nie brzmi jak brednie nawróconego grzesznika. Nawiązań filozoficznych, religijnych i kulturowych można wyliczyć w bród, człowiek w egzystencjalizmie Wilka Chodnikowego jest pełen plag, egoizmu, konsumpcjonizmu, popędu do ciemności, jednym słowem- zepsuty. W tym wszystkim Bisz nie przytłacza swym mrocznym spojrzeniem.
Muzycznie, można oprzeć się wrażeniu, że bity licytują się z Biszem, kto większym bogactwem wzbogaci numer, chwilami przynosi to negatywny efekt- brak wytchnienia, momentami mam wrażenie, że Bisz „przegadał” ten album nie dając szansy nasycić się owocami pracy swych kolegów z zespołu. Nagromadzenia instrumentalnych fajerwerków nie można odczuć bo jest mało miejsc gdy można się skupić tylko na muzyce. Jednak nic nie jest w stanie zamydlić oczu, produkcje na nowym krążku B.O.K. dostosowały się do wysokiego poziomu rapu swojego frontman`a. Co ważne, słychać, że między członkami ekipy wciąż jest ta „chemia” która była już odczuwalna na pierwszym projekcie.
Do ideału „Labiryntowi Babel” brakuje sporo, słabsze tracki nieco meczą:”Pielgrzymi” usypiają, „Opowiedz mi o swoich planach” psuje patetyczny refren, w „Juroditowym” ciężar brzmienia przytłacza, jednak w tym wszystkim słychać autentyczność i zamierzony pomysł. Ta koncepcja nie porwie wszystkich ze sobą. Choć w tym albumie widzę, większy uniwersalizm niż w CBM Sokoła i Marysi Starosty.
W zasadzie, ten album mógłbym potraktować jako muzyczną, alternatywną wersje filmu Krzysztofa Zanussiego- „Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową”. Tak sporej dawki humanizmu polski rap dawno nie doświadczył. Efekt? Płyta która wymaga otwartości, nie tylko muzycznej.... Zgodnie z życzeniem Bisza- „To było silniejsze ode mnie, nie propsujcie mnie, lecz siłę tego


Ocena: 7/10
Krzywa krooopa
Pozdro