Przyznam, że po
pierwszych, dwóch singlach przestałem wierzyć w udany powrót
B.O.K.. Ciężkie, nieco mało hiphopowe produkcje, Bisz brzmiący
jak naczelny wieszcz polskiego hip-hopu, próbujący na siłę zbawić
pospolitą scenę. Mimo tego, że Eldo przed długi czas był jednym
z moich ulubionych MC i przez to, że mam sentyment do lirycznych
majstersztyków to epopeja o naturze ludzkiej zapowiadała się jako
historia ciężkiego kalibru, tylko dla wytrwałych fanów. Single,
singlami, bo jak mówi banalna prawda ludowa- „nie oceniaj książki
po okładce”. Tak więc i B.O.K. siłą rzeczy na nowo stało się
nadzieją, na lepsze dni dla polskiego rapu.
Od
pierwszego „spotkania” z twórczością B.O.K. w mojej głowie
pojawiły się skojarzenia z formacją The Roots. Żywych
instrumentów przepych,charakterystyczne brzmienie, Bisz oderwany od
szarzyzny krajowych wersów. Po „Jurodiwym” owe porównania
wzrosły na sile. Abstrakcyjne, niewpisujące się w sprawdzone
schematy, świeże wersy, muzycznie pełna paleta dźwięków. I jak
skojarzenia z Filadelfijską grupą były do tej pory pozytywne, tak
po promo singlach nagle zmieniły kurs. Bałem się, że gdzieś w
tej stricte wąskiej koncepcji B.O.K. zaliczą podobny wynik jak The
Roots z albumem „…And
Then You Shoot Your Cousin”. Przekombinowany,
zbyt zamkniętym w plastycznym obrazie, nieco oddalony od rapowego
konwenansu „Labirynt Babel” zapowiadał się jako album ciężkiej
treści. O ile „Czarna Biała Magia” była historią dla
wybranych, gdzie narracje o ciemnej naturze człowieka i wewnętrznej
walce dobra ze złem mogły niektórych słuchaczy przytłaczać, to
nowe dzieło Bisza i spółki pomimo pozornej, mrocznej aury jawi się
jako produkt kompromisu pomiędzy zabawą w Boga Bisza, a surowymi,
przyziemnym produkcjami Oer`a.
To
co było największym przekleństwem rapera z Bydgoszczy na
pierwszym, legalnym albumie macierzystej grupy, a więc brak swoistej
kropki nad „i” przeminęło na solowym debiucie. Nie zawsze
potrafiący utrzymać uwagę słuchacza, mimo intrygujących wersów,
nie brzmiący do końca przekonywająco, Bisz zyskał na roli
przyziemnego obserwatora, przedstawiciela pokolenia 20-parolatków,
zagubionych, wyautowanych. Ten sam Bisz, tym razem odchodzi od roli
członka mas, jednego z wielu, by dziś wyrosnąć ponadto, stając
przed szereg. Rozgoryczony kondycją współczesnego „człowieka”
Bisz sypie jak z rękawa mocno przerysowanymi wersami, licytując się
z numeru na numer mądrościami. Z tym krytycyzmem ludzkiej natury
Sokół mógłby zjeść zęby, a Tau przylepić łatkę zła. I choć
nie jest to rap który by powodował nagłą zmianę w
światopoglądzie, to nie ma 16-tki wobec której można by przejść
bez emocji.
Mimo
wygórowanych, tekstowych ambicji, popędów do lirycznych, bogatych,
wielopoziomowych narracji okraszonych błyskotliwymi metaforami
„Labirynt Babel” nie brzmi jak audiobook z tomikiem poezji. Bisz
nie zatracił w swym rapie zadziornego zęba, wersy są na tyle
intrygujące, że mamy ochotę poruszać się za Biszem w tym
labiryncie, zakręt za zakrętem: „Może posłuchasz nas,
skarabeuszy. Dotknij tego gówna dzieciak - faza analna. Jesteś
umyty, a nie czysty - prawda brutalna”. Drugie dno wersów jak
to w przypadku Bisza daje do myślenia, choć zdarzają się momenty
emanujące banalnym spojrzeniem: „Widziałem metki polskich firm
w ruinach fabryk; Bangladesz. Być może nawet sam nosiłem ich
ubranie. Może piętnastoletnia Istrat miała żyć w szczęściu.
Outsorcing - przyszła na świat w złym miejscu”. Co prawda,
nie zawsze można się zgodzić z tym co frontman B.O.K. nawinął,
na szczęście. Ale nawet gdy wersy są słabsze to banalne prawdy
brzmią wyjątkowo: ”Gdybyś umiał spojrzeć na świat z
wszystkich oczu naraz. Zrozumiałbyś pewną trudność w próbie
opisania go. Wygląda na to, że w tym świecie części prawdy jest
za dużo. By pomieścić je w obrębie układanki”. Wyjątkowo
ciekawie robi się gdy Bisz nawija o osobistych kwestiach, uciekając
od udanej ale i wygodnej pozycji sędziego.
Z
bogactwem lirycznym w parzę stoi intrygująca nawijka Bisza.
Sprawnie płynący po bicie, z udanymi przyspieszeniami, brzmiący
przekonywującą, mimo tego, że na scenie nie jest od dziś,
potrafiący pozytywnie zaskoczyć jak chociażby w kipiącym agresją
kawałku „Flaki” bądź w tracku „Legion głosów”, gdzie
wyrzucane linijki jak z karabina w połączeniu z hipnotycznym basem
owocują grubym sztosem. Jako jedyny mistrz ceremonii Biszu nie męczy
wtórnością, zmienność ciężaru emocji nie przytłacza, gry
słowne dalekie są od przeciętnej krajowej, a niebanalne follow
up`y jak: „Wystrzeliło hydrant - gdzie jest Freud na moje
libido?” intrygują za każdym razem.
Podczas
gdy wersy Bisza gwałtem wdzierają się do świadomości, muzyka
robi to samo lecz nieco subtelnie, choć o samych produkcjach tego
napisać nie można. Mianowicie, Oer jak i reszta rapowej watahy
postawiła na bogactwo dźwięków, bez zahamowań. Od mocarnych
basów i perkusji po klimatyczne sample jak w kawałku „Prometeusz”.
Wokale Kay choć stanowią jedynie tło to we właściwych momentach
udanie podkreślają klimat, gitary ożywiają choć chwilami
potrafią zmęczyć- „Jurodiwy”. W zasadzie nie ma się do czego
przyczepi poza małymi wyjątkami. Chwilami, produkcje to przepych
niczym z „Dynastii” i aż trudno skoncentrować się na
konkretnych elementach i kunszcie rzemiosła poszczególnych członków
B.O.K..
Choć
przed sprawdzeniem „Labiryntu” miałem spore obawy, w
szczególności co do dyspozycji Bisza, a w zasadzie co do dawkowania
jego filozoficznych zapędów. Na szczęście, obawy okazały się
być bezpodstawne. Bisz jako swoisty prokurator na sądzie Bożym
przekonuje, krytyka natury ludzkiej momentami zahaczająca o
nihilizm, momentami o absurdyzm nie brzmi jak brednie nawróconego
grzesznika. Nawiązań filozoficznych, religijnych i kulturowych
można wyliczyć w bród, człowiek w egzystencjalizmie Wilka
Chodnikowego jest pełen plag, egoizmu, konsumpcjonizmu, popędu do
ciemności, jednym słowem- zepsuty. W tym wszystkim Bisz nie
przytłacza swym mrocznym spojrzeniem.
Muzycznie,
można oprzeć się wrażeniu, że bity licytują się z Biszem, kto
większym bogactwem wzbogaci numer, chwilami przynosi to negatywny
efekt- brak wytchnienia, momentami mam wrażenie, że Bisz
„przegadał” ten album nie dając szansy nasycić się owocami
pracy swych kolegów z zespołu. Nagromadzenia instrumentalnych
fajerwerków nie można odczuć bo jest mało miejsc gdy można się
skupić tylko na muzyce. Jednak nic nie jest w stanie zamydlić oczu,
produkcje na nowym krążku B.O.K. dostosowały się do wysokiego
poziomu rapu swojego frontman`a. Co ważne, słychać, że między
członkami ekipy wciąż jest ta „chemia” która była już
odczuwalna na pierwszym projekcie.
Do
ideału „Labiryntowi Babel” brakuje sporo, słabsze tracki nieco
meczą:”Pielgrzymi” usypiają, „Opowiedz mi o swoich planach”
psuje patetyczny refren, w „Juroditowym” ciężar brzmienia
przytłacza, jednak w tym wszystkim słychać autentyczność i
zamierzony pomysł. Ta koncepcja nie porwie wszystkich ze sobą. Choć
w tym albumie widzę, większy uniwersalizm niż w CBM Sokoła i
Marysi Starosty.
W
zasadzie, ten album mógłbym potraktować jako muzyczną,
alternatywną wersje filmu Krzysztofa Zanussiego- „Życie jako
śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową”. Tak sporej dawki
humanizmu polski rap dawno nie doświadczył. Efekt? Płyta która
wymaga otwartości, nie tylko muzycznej.... Zgodnie z życzeniem
Bisza- „To było silniejsze ode mnie, nie propsujcie mnie, lecz
siłę tego”
Ocena: 7/10
Krzywa krooopa
Pozdro
super!
OdpowiedzUsuń