W tekście o
najbardziej niedocenionych raperach na naszej scenie był jednym z
pierwszych wyborów. Napisać, że reprezentant Sierpca to
nietuzinkowa postać to jak odkryć, że Ekstraklasie daleko do
poziomu Bundesligi. W natłoku premier być może niektórym umknęła
premiera debiutanckiego „Ń”- duży błąd. Dla osób głodnych
świeżego rapu to pozycja obowiązkowa. A co sam zainteresowany ma
do powiedzenia? Zapraszam do rozmowy z Ńemy`m.
(zachowano oryginalną pisownie)
Krzywa Krooopa:
Legalny debiut w postaci „Ń” to już historia. Słuchając tego
materiału miałem wrażenie, że dostaję płytę od faceta, który
swoim myśleniem o muzyce wychodzi daleko poza rap.
Ńemy: Rzeczywiście,
od premiery minęło już pół roku, ale sądzę, że „Ń” nadal
kryje niewykorzystany potencjał. Może przypomnę jeszcze słuchaczom
o tym materiale, jednak teraz pracuję już nad następnym. Chyba
czas na podsumowania i weryfikację dotychczasowych wyborów.
Wykraczam poza rap, bo nazwałbym się raczej artystą crossoveru,
niż po prostu - hip-hopowcem…
K: „Ń” jawi mi
się również jako materiał, w którym hamujesz się by nie dać na
„dzień dobry” pełnej dawki siebie. A Ty jak to widzisz?
Ń: Jedyne
przed czym się hamowałem, to bylejakość. Płyta jest zwieńczeniem
tego, co oferuję w danym momencie swojego rozwoju. Chciałem, żeby
była jak najlepsza i dałem z siebie wszystko. Jasne, teraz zrobię
to lepiej – nie umniejszając takim numerom jak „Sick Pro”, czy
„Żyć wietrznie” etc.
K: Myślisz, że
przeciętny słuchacz polskiego rapu jest gotowy na rap oderwany od
przetartych ścieżek, sprawdzonych patentów, po prostu -
nowatorski?
Ń: Zależy
co rozumiesz w kontekście „przeciętności” słuchacza? Dla mnie
to ktoś nie poszukujący. Konsumujący wyłącznie to, co dotrze do
niego najbardziej popularnym, lub przypadkowym kanałem. Niestety,
takie rzeczy rzadko okazują się naprawdę wartościowe. Myślę, że
media zatraciły rolę trend setera. Chcą dogadzać odbiorcy idąc
po najmniejszej linii oporu. Oczywiście, chciałbym się mylić i
kiedyś móc powiedzieć, że zgromadziłem setki tysięcy fanów nie
naginając swojej estetyki. #c.r.e.a.m.
K: Wystarczy
przesłuchać kilka Twoich kawałków by zauważyć, że w swoich
tekstach sięgasz po różnorakie inspiracje. Masz jakieś granicę w
tworzeniu? Coś czego nie poruszyłbyś w swoich wersach lub gatunków
muzycznych z którymi nie wszedłbyś w „romans”?
Ń: Szeroko
pojęta muzyka biesiadna nie leży w kręgu moich zainteresowań
(śmiech). Jest dużo złego hip-hopu, złego popu, złego rocka ale
i dużo dobrych kapel. Lubię oryginalne postaci, które zarówno w
tekstach, jak i muzyce pokazują mi świat z zupełnie nowej
perspektywy – nie boją się być unikalni.
K: Od debiutu „Ń”
minęło kilka miesięcy. Pracujesz już nad nowym materiałem. Czego można się spodziewać po Twoim drugim LP? –
Ń: Tak
pracuję, ale nie chcę zdradzać za dużo. Spodziewać się można
czegoś lepszego niż na „Ń” póki co.
K: I na koniec
psychologiczna rozkminka. Gdybyś miał dokonać autocharakterystyki
to w pierwszej kolejności nawał byś się producentem, raperem?
Ń: Jeśli
mam generalizować, to artystą, po prostu. Dzięki za wywiad,
pozdrawiam!
Dekadę temu hip-hop wyglądał inaczej. "College Dropout" tętniło żywiołowością
i autentyczną zajawką daleką od narcystycznej lanserki, OutKast
brzmiał szalenie jak stylówki Andre 3000, a Cee Lo-Green.. no cóż,
jego czas nie rusza. To właśnie ten etap w historii rapu okiełznał
dwóch typów ze wschodu Polski. Kolebka to iście zacna, oparta na
mocnych fundamentach, pełna żywych monumentów, której żadna moda
nie zabije i żaden raper nie strawi. Nie strawi również drugi
album Rasmentalism który wyciąga wszystko co najlepsze w tej
konwencji, jednocześnie udowadniając, że świetny debiut nie był
wypadkiem przy pracy, a naturalną konsekwencją.
Po
debiutanckich "Herodach" obsypywani laurami, tarzający się
w propsach, okupujący trasy koncertowe niczym mityczna czwórka z
Liverpoolu, wolni od hateów jak mało kto. Ten błogi stan mógł
rozleniwić, bo trudno było się oprzeć wrażeniu, że scena wpadła
w sidła tej dwójki dobrowolnie abdykując koronę, a otwieranie
nowo powstałych mostów i nadawanie nazw ulic nazwiskami dwóch
gości którzy wyszli coś zjeść jest kwestią czasu.
Wpychani na siłę w ramiona syndromu "drugiej płyty" po
raz kolejny wykazali się przebiegłością a`la wytrawny
kieszonkowiec. Już po pierwszych singlach można było z dużym prawdopodobieństwem założyć, że A- obawy Ras`a z "Ładnego
życia" o poróżnieniu i spornej naturze mamony okazały się
bezpodstawne, B- obniżeniu lotów nad Zamościem nie było i długo
nie będzie.
Progres
w formie Ras`a wita Nas u progu: "Pytają pod nosem czy Arek
się zmienił? Jak w nowej furze wiozę stare problemy. Po najgorszym
mam najlepszy rok w życiu. Boję się chujowej płyty, czuję wzrok
typów. Ale spoko, nie wyplułem jeszcze ton syfu". Nie tyle
same linijki, a gładkie poruszanie po bicie urzeka od początku. Ta
lekkość w wbijaniu ironicznych szpilek: "Sprawdziłem
zwykłe życie jak Hetman dno. Co? To nie dla mnie, wystarczy, że
miasto w tym tonie dla mnie. W dobrym tonie były drogie restauracje.
Takie nazwy w karcie, że jadę po niej palcem", ta zdolność
w subtelne wtapianie emocji budzące niewymuszoną empatię, to nie
rzecz nabyta, a jedynie podszlifowana, tak dobitnie obecna na tym
albumie.
Błyszcząca
już na "Herodach" czystość flow nawet nie dające powodu
do podważania formy oscyluje
wokół czołówki krajowej. Lekkość w rzucaniu rymów, z finezją
budowane zmiany tempa, błyskotliwe przyspieszenia, gra na rymach, aż
prosi się o więcej. Idące w zgodzie z wokalnym rzemiosłem sprawne
pióro równie nurtuje: "Nawet nasze blanty palą się ze
wstydu. Kto prowadzi moje życie kiedy siedzę z tyłu. Jak możesz
zazdrościć hajsu jeśli nie wiesz co chcesz kupić. Czy chcesz co
raz starszych dzieci czy co raz młodszej dupy? I tak wszyscy tracą
czas tu. Szukają zatrudnienia z piracka mapą skarbów. Z miną
jakbyś płacił za pięć gramów majeranku". Wchodząc na
bardziej uniwersalny grunt nie dosięga Nas kazndzoiejski ton, ale
gdy do głosu dochodzi prywata, gospodarz nie oszczędza sam siebie:
"Pali mnie spotlight, po co chciałem światła? Kto mi to
nagrał? Jestem Michael Douglas. Brudne flow, czyste ciuchy, wolny
umysł, szybkie ruchy. Sprzedaję emocje, nikt ich nie kupi, muszę
być tym, który nic nie musi. Wkręcam w banie tylko to, co
przegrałem, nigdy to, co rzeczywiście mam. Po pierwsze to ja, po
trzecie to szczęście, po drugie zaraz wymyślę- ja".
W
zasadzie każde oblicze Rasa zyskało na wartości jak poczucie
luzu lub ironicznej autorefleksji: "Milion dobrych wersów
rzucam jak frisbee. Nie dbam o nie i w co to trafi. Tysiąc biletów,
ale wiem, po co przyszli. Jebnąć sobie fotę z nami". Choć
nic tak nie urzeka jak osobiste wędrówki: "Jak coś źle
wymawiam - chyba nie byłeś przy nas tam. W sumie jakbyś był,
czemu miałbyś przy nas stać. Patrzyli krzywo jak my na tych z
prywatnych szkół Czy jak się najesz wstydu, to zaspokoisz jakiś
głód? Karmiły nas marzenia, teraz widzę jak każdy schudł. W
tych narracjach z łatwością można zatonąć, jest dojrzale,
daleko od naciąganej martyrologii, którą notabene wykpił w "Nie
jestem raperem".
Nie
lada sztukę wykonali chłopaki z Rasmentalism. Z jednej strony
emanując świeżością, z drugiej wykonując krok wstecz do czasów
gdy sami jeszcze byli uczniami koledżu. Gdy
parę lat temu na "Dolerean" sample z "Jesus Walk"
nieśmiało przebijały się z pod wersów o pierwszej
miłości do rapu można było brać garściami ten vibe.
Od "Hotelu Trzygwiazdkowego" Ment skrupulatnie uzupełniał
wachlarz swych umiejętności, odrabiając lekcję po lekcji. Tak
obficie jeszcze nigdy nie było. Torpedowanie bębnami, upychanie
perkusji tam gdzie tylko się da, samplowanie wokalami, flirtowanie z
syntezatorami, zabawa z poziomami. Z pewnością druga część
Rasmentalism nie zna umiaru. O monotonni również mowy nie ma,
maltretujące tempem "System interwałów" lekko łechcący
o The Streets, "Nocny" z wielkomiejskim anturażem pod
który mógłby nawinąć Wiz Khalifa do spółki z Curren$y. Jednak
prawdziwe apogeum ujawnia się gdy brak kontroli dochodzi do głosu.
Przy pełnym akompaniamencie chóru gospel wodzącego z przymrożeniem
oka w "Nie jestem raperem", ciepłe sample w "Nie
jest tak"- mamy wszystko co fabryka dała.
Zupełnie przekonuje mnie Ment w tym wydaniu. Te wszystkie rytmiczne
partię, zmienna dynamika, wielogłosowe wstawki, zestawione z
subtelną elektroniką przypominającą, że to rok 2015 i już
drugie LP na koncie. Być może wyrafinowanie Menta wychodzi momentami
na jaw, maltretowanie w końcówkach utworów, jakby ten ład i
gładkie produkcje miały drobne rysy. Mimo wszystko ten sam Ment daje
tyle przyjemności podczas odsłuchu, że ciężko nie oddać mu
respektu. Bo "Wyszli coś zjeść" nie traci na rutynie,
wręcz przeciwnie. Bogactwo dźwięków dowodzi, że łańcuch na szyi
z okładki (co prawda Rasa) jest zasadny.
Zasadne
jest również konsumowanie tej płyty w całości. Brak słabszych
numerów ale i wtórnych. Z drugiej strony, jest to materiał
zróżnicowany, pozwalający złapać wytchnienie by później znów
wpaść w dziki bieg. Wprawdzie zapowiedź szefa Asfalt Records o
tym, że najlepsze kawałki nie należały do singli jest dyskusyjna.
Forma gości jest co najmniej zadowalająca, nie zakrywa popisów
gospodarz ale i nie powoduje obniżenia poziomu jak chociażby charakterystyczne dla Dwóch Sław wersy lub przyjemny dla ucha refren od Klaudii Szafrańskiej.
Gdy w mainstream wchodzi się z albumem niemal perfekcyjnym, szybko
okrzykniętym mianem "Klasyka" przez duże "K" to
każdy słabszy ruch jest podkreślany do wielokrotnych rozmiarów, a
zachowanie wcześniejszej pozycji jest uznawane za porażkę. Gdzieś
po środku zawiśnie ten album. Bez kropki nad "i" tracący
przy zetknięciu z poprzednikiem bądź momentami nieco przekombinowany. Nawet jeśli ten ostatni argument najbardziej trafia
w sedno to chłopaki z Rasmentalism pracą frycowe za wcześniejszej
sięgnięcie piedestału. Dobitnie udowadniający swoją pozycję na
scenie Ras brzmi jeszcze lepiej niż na debiutanckim albumie.
Metafory wypuszczane jakby mimowolnie, flow najwyżej jakości, wyzbyte sztampowych patentów pomysły na rap. Chemia między raperem a
beatmakerem charakterystyczna dla tej dwójki potwierdza fakt, że
mamy do czynienia z najlepszy klasycznym duetem na krajowej scenie od
lat. A mając ochotę na apetyczną porcję colllege dropout
nie będę sięgał po nieco przykurzony debiut Kanye Westa lecz świeży, pełnokrwisty, po prostu dobry rap od dwóch gości którzy wyszli coś zjeść.
Dużo wody upłynęło
od czasów gdy na światło dzienne wyszedł ostatni album
odciskający piętno w tej kulturze. Młode pokolenie słuchaczy
przyzwyczajone do komercyjnych standardów, oklepanych bangerów,
łatwo nośnych haseł, płyt oddalonych od sedna czterech elementów
mogło czuć się osierocone. Rap się zmienił, realia gry są
zupełnie inne, to co nie śniło się pionierom gatunku dziś jest
powszechne. A jednak, nieco przykurzony i zapominany duch East-Coastu
znów zstąpił na ziemię za sprawą trzeciego LP największej,
obecnej nadziei rapu. Jeśli ktoś spodziewał się, że K.Dot
powtórzy precedens poprzedniej solówki nagrywając płytę pod
listy Billboardu i rozgłośnie radiowe może sobie odpuścić
sprawdzanie „To Pimp A Butterfly”. Tu stare brzmienie ulic
rozdaje karty. To album tak niemainstreamowy, do bólu dopracowany,
po prostu wybitny.
Jakże odmienne jest
podejście do tego albumu polskiego słuchacza. Podczas gdy zza
wielką wodą trwa wyścig w prześciganiu na przechwały nad trzecim
LP Lamar`a, to w przeważających opiniach rodzimych odbiorców
przeważa rozczarowanie. Nie ma tego jebnięcia, nie ma kawałków
rozrywających głośniki. Stara prawda, wszystkim dogodzić nie
można. Lecz by „To Pimp A Butterfly” nadawało na właściwych
częstotliwościach potrzebny jest powrót do korzeni, przestawienia
odbioru na inny kierunek.
Największą siłą
Kendricka jest zmysł smaku. Jeden z tych elementów który tak
szwankuje w obecnym świecie hip-hopu. Na ostatnim albumie brzmienie
było zróżnicowane, z jednej strony chillowe „Bitch, Don't Kill
My Vibe”, z drugiej ciężkie basy, elektroniczne syntezatory,
szerokie partie perkusji. Było na bogato i z polotem. Zupełnie
odmienny stan zastajemy na nowym albumie gdzie woń czarnej muzyki
wypływa z jednego źródła. Pewna skromność emanuje z tego
materiału, jakby ktoś chciał urzec Nas prostotą życia. Będący
ojcem chrzestnym całego splendoru Flying Lotus przenosi słuchacza w
swój ciemny świat. To głównie dzięki jego rzemiośle wyjątkowy
smak jazzowych sampli nabiera na klimacie.
Otwierający album track
„Wesley`s Theory” z gorzką pigułką p-funku i stemplowanym
znakiem jakości ikony gatunku- Georga Clintona to jedna z wielu
perełek. Im dalej w las tym bardziej przesiąkamy tą czernią.
Soulowe kadzidła z subtelną perkusją, lekkie sample, z
przenikliwymi bębnami. Psychodeliczny haj raz wodzący przez mętne
ścieżki jazzu, raz wpychające w cieplejsze objęcia g-funku w
„These Walls” by w połowie drogi boogie-funkowy wulkan w „King
Kunta” skąpał słuchacza. Bujające gramofony w „Complexion”,
żywiołowy saksofon w „Alright” bądź słoneczne „i” z
przepychem żywych dźwięków nie daje wytchnienia nawet na moment.
Pod względem muzycznym to album szalenie dopracowany, brutalnie
poukładany. Obecność Dr. Dre jest śladowa, stanowi bardziej
symboliczną zmianę w sztafecie, podobny stan rzeczy dotyka inne
sztandarowe postacie- Pharrella Williamsa, Snoop Dooga. Gdzieś
ukryte, niepozornie przewijające się podczas tej podróży.
W tym wszystkim można
ulec wrażeniu, że wracamy do debiutanckiego „Section. 80”.
Lekko szorstkie a jednocześnie aksamitne flow, momentami niepozornie
wijące się po bicie . K.Dot sprawia wrażenie jakby wyssał z
mlekiem matki te brzmienie. Znając umiar, trzyma w ryzach swoje
popędy. Ze stoicki spokojem i budzącą pochwały lekkością płynie
po wersach by potem karcić: „I’m the only nigga next to Snoop
that can push the button. Had the Coast on standby. “K. Dot, what
up? I heard they opened up Pandora’s box”. I box ‘em all in, by
a landslide”. Skojarzenia na „To Pimp a Butterfly”
przeplatają się nawzajem, momentami jakby klimat „Boyz In Da
Hood” nieśmiało przewija się przez rewir by zniknąć w kolejnej
etiudzie.
Jak przystało na
pokoleniowy album, „To Pimp a Butterfly” zostawia po sobie
wrażenie rzeczy wybitnej. To jak toksyczne ukąszenie, które
gnieździ się na końcu głowy by z czasem wydać plony. Zawarty w
tytułu motyl stanowi parafrazę ważnego dla afroamerykańskiej
społeczności powieści „Zabić drozda”, być może jest w tym
również ukryty haczyk, a K.Dot wierzy, że trzepot skrzydeł motyla
zakorzeni się podświadomości tego pokolenia. Sięgając po
autorytety dla czarnoskórych lub ustawiając się w jednym szeregu z
nimi? Od 2pac`a przez Martina Luthera Kinga po mesjasza poniżonych-
Kunta Kinte. Zaczynając od enigmatycznego powrotu do przeszłości
skwitowanego: „What you want you? A house or a car? Forty acres
and a mule, a piano, a guitar? Anything, see, my name is Uncle Sam,
I'm your dog”, by lada moment pokazać kto rządzi w grze: „I
was gonna kill a couple rappers but they did it to themselves.
Everybody's suicidal they don't even need my help. This shit is
elementary, I'll probably go to jail. If I shoot at your identity and
bounce to the left”.
Ten swoisty lot nad
kukułczym gniazdem nie traci na wysokości. Furia w hotelu, pustka
egzystencji, eksplozja frustracji, mrok sukcesu, nawiedzona Lucy,
plastyczne obrazy przewijające się bezwiednie. Efekt męczącego na
drugi dzień kaca który zwiastuje mentalnego pawia. Choć to
wszystko stanowi zaledwie preludium do monologu pokolenia. Nie wiem
czy Kendrick miał świadomość, że staje się głosem swojego
pokolenia, popkulturowym pastorem, a docelowo motorem napędowym.
Lecz gdy wyrzuca z siebie: „No life jacket, I’m not the God of
Nazareth. But your flood can be misunderstood. Walls telling me they
full of pain, resentment. Need someone to live in them just to
relieve tension. Me? I’m just a tenant Landlord said these walls
vacant more than a minute” trudno nie oprzeć się wrażeniu,
że z premedytacją buduje jeden z najważniejszych aktów w historii
hip-hopu nie wystając nachalnie przed szereg. Nie podnosząc na siłę
głosu, bez sięgania po proste środki, tutaj wszystko rozgrywa się
subtelnie.
Koniec końców, ta
psychodelia motyli prowadzi do natury społecznej. Symboliczne
zamknięcie zmiany pokoleniowej jaką jest wywiad z 2paciem, lecz za
wstęp do rozliczenia się z własnymi i nie tylko demonami, wbija
kij we własne mrowisko: „I know you hate me just as much as you
hate yourself. Jealous of my wisdom and cards I dealt. Watchin' me as
I pull up, fill up my tank, then peel out. Muscle cars like pull ups,
show you what these big wheels 'bout, ah. Black and successful, this
black man meant to be special. Katzkins on my radar, bitch, how can I
help you? How can I tell you I'm making a killin'? You made me a
killer, emancipation of a real nigga”. Wykazując się nie tyle
odwagą, co charakterystyczną dla wybitnych postaci charyzmą.
Magia tego albumu trwać
będzie przez długie lata. Świetność Kendricka zapewne nie zmaże
już żaden słabszy ruch, załamanie formy lub poważny beef. Czar
tego motyla nie jest dla wszystkich, być może czas sprawi, że
zakwitnie on w większej rzeszy. Niemal każde pokolenie doczekało
się swojego autoportretu, dla niektórych będzie to „Illmatic”
dla innych „2Pacalypce Now”, dla obecnego pokolenia ten motyl
będzie nieśmiertelny. Ostatni akt monologu, pytanie bez odpowiedzi,
brak kropki, pewna podniosłość pozostaje. Nawet jeśli zabrzmi to
groteskowo.
“The caterpillar
is a prisoner to the streets that conceived it. Its only job is to
eat or consume everything around it, in order to protect itself from
this mad city While consuming its environment the caterpillar
begins to notice ways to survive One thing it noticed is how much
the world shuns him, but praises the butterfly The butterfly
represents the talent, the thoughtfulness, and the beauty within the
caterpillar But having a harsh outlook on life the caterpillar
sees the butterfly as weak and figures out a way to pimp it to his
own benefits. Already surrounded by this mad city the caterpillar
goes to work on the cocoon which institutionalizes him/He can no
longer see past his own thoughts He’s trapped. When trapped
inside these walls certain ideas take roots, such as going home, and
bringing back new concepts to this mad city. The result? Wings begin
to emerge, breaking the cycle of feeling stagnant. Finally free, the
butterfly sheds light on situations that the caterpillar never
considered, ending the internal struggle.Although the butterfly and
caterpillar are completely different, they are one and the same."