Tytułem wstępu,
napisanie czegokolwiek o raperze o ugruntowanej pozycji zahacza o
banalność. Tym bardziej o tak charakterystycznym MC. Jednak na
pierwszy rzut oka, rzucająca się pracowitość zdominuje pierwsze
linijki. Płodność w rap grze to temat rzeka. Gros zawodników rok
w rok wydaje nowe albumy, topornie brnąc w te same schematy. Część
romansuje z nowymi trendami co przynosi różnorakie owoce. Inni od
świetnie pojawiają się na rynku wydawniczym, dozując dawki
swojego rapu. Pierwsza jak i druga postawa nie gwarantuje wysokiego
poziomu. Bo i łatwo rozdrobić się na drobne lub obijać na
backstage`u sceny. Paluchowi to jednak nie grozi. Od wejścia na dużą
scenę w postaci albumu „Pewniak”wciąż pozostaje głodny.
Napisać, że forma pozostała to skłamać, progres poszukiwany ale
nie tylko w samej nawijce. W tym sedno krążka „Made in Heaven”,
tutaj Paluch pokazał, że raper nagrywający często może nie
zatracić formy i odnaleźć nowe inspiracje.
Stopniowo
zwiększający pozycje na scenie i poziom swoich wydawnictw, Paluch
po wydaniu albumu „Niebo” doszedł do krytycznego miejsca. Propsy
od sceny, dobre przyjęcie przez fanów, marsz na OLiS.
Bezsprzecznie, członek B.O.R. stał się czołowym graczem na
scenie. W pewnym sensie, Paluch ze swoją brudną, uliczną, pełną
szczerości stylistyką stał się więźniem własnego rapu. Nieco
słabsze kolabo z Kalim bądź poprzedni krążek- „Lepszego Życia
Diler” mogły sprawiać wrażenie, że reprezentant poznańskiego
Piątkowa osiągnął apogeum swych możliwości. I choć na
wspominanych wydawnictwach słychać było, że sukcesu albumu
„Niebo” nie ma zamiaru kopiować, odcinając kupony to pewny
spadek formy słyszany był aż nadto. O ile dobór bitów, z całą
gamą klimatów, świeżych dźwięków zawsze był mocną stroną to
swoista Idylla spowodowała, że rap Palucha zatracił zadziorny ząb.
LŻD nieco usypiało swym spokojem, w tekstach, Łukasz wciąż był
ten sam ale o swoim życiu i postrzeganiu świata opowiadał dużo
mniej intrygująco niż na poprzednich wydawnictwach.
Styl
Palucha to spadek po starej szkole. Brudne flow, posiadające pewne
niedociągnięcia ale porywające, liryka w której uwagę skupia się
na mocy, szczere pióro, bezkompromisowe podejście do sceny. W roli
obrońcy rapu czujący się ryba w wodzie, sprawie przez lata
rozliczał poszczególnych MC za swoje działania. Taki typ nie do
końca przekonuje jako Sean Connery sceny, ze spokojem monitorujący
działania konkurencji. „Piątkowski autentyk” w pełni
zasłużenie dorobił się swojej pozycji dzięki prostocie, unikaniu
iluzji w tekstach i brnięciu pod prąd.
Zapowiada
po premierze ŁŻD roczna przerwa od rapu szybko przestała być
aktualna. Współpraca ze zdolnym, nie zepsutym jeszcze przez
mainstream producentem stała się na tyle atrakcyjne by kolejny raz
wejść do studia czy może Paluch na tyle wrósł w grę, by w
kolejny rok puścić rap w miasto? Seryjni, dotychczasowi
dostarczyciele bitów jak So`Drumatic, Julas lub Donatan w połączeniu
z wersami od Palucha przestali zaskakiwać. Z mixtapu do pełnego
albumu, ze współpracy z dobrze znanymi producentami do album z
jednym, nie laikiem lecz i nie okrzepniętym na scenie beatmakerem.
Zamiast powtarzać przyjęte schematy, reprezentant B.O.R. poszedł
za ciosem i na pewno tego nie pożałował.
Udane,
pierwsze single dowodziły, że współpraca między raperem z
Poznania, a Chrisem Carsonem ma się co najmniej dobrze. O ile
„Amstaff” nie zapowiadał wielkich zmian w stylistyce Palucha to
chilloutowe „Daleko stąd” pokazało, że bity producenta z
Brukseli przenoszą rap poznaniaka poza wcześniejsze ramy. Lirycznie
słychać, że lekkie złagodzenie z LŻD odeszło w niepamięć:
„Dzisiaj miałem sen, chciałbym wymazać go z pamięci. Bo wiem
że spełni się, wacków ćwiartowałem jak rzeźnik. Łapanka
słabych MC, do biurka przykuci za język, ja patrząc im w oczy
odprężony pisze teksty”. Choć i melancholia na „Made In
Heaven” ma swój klimat: „Wchłaniam kolejną porcję łychy,
obok płonie amnezja paląca sesja, jointy z dychy. Kierunek
mikronezja. Ten rejs to poezja, szklana podłoga jachtu. Kilka metrów
pode mną rafa w kolorach kilkunastu”. To co na poprzednim
albumie było piętą Achillesową, a więc przesyt koncepcji, tutaj
dozowane jest w zjadliwych proporcjach. Równie klimatyczny kawałek-
„Magma” z nocną aurą i sporym ciężarem emocji bliźniaczo
mocno intryguje.
W
punktowaniu sceny, tradycyjnie już Paluch nie ma sobie mocnych. I
tradycyjnie już nie owija w bawełnę, wypadając przy tym w 100%
autentycznie. Nagrania jak „NGO”, „RIP” bądź „Ostatni
telefon” okraszone mocną elektroniką kpią z bolączek krajowej
sceny. Przez pieniądze w rapie po kwestię kserówek w grze, roczny
bilans B.O.R. bez wazeliny. Po tym co Paluch nawinął na poprzednich
krążkach, obecne wersy o branży mogą być uznawane za rap ze
znieczuleniem, bo i po ksywach nie jeździ i nie koncentruje uwagi na
pewnych kwestiach jak niegdyś. Niemal zawsze po premierze nowego
krążka Palucha kurz długo opadał, podobna sytuacja powinna mieć
miejsce obecnie. Biuro Ochrony Rapu ma się jednak dobrze co „Made
in Heaven” udowadnia.
Zawsze
bogate w grube sztosy wydawnictwa Łukasza i tym razem nie
rozczarują. Singlowy „Kastet” gdzie słychać „team spirit”
między raperem a producentem, „M5” z udziałem Que gdzie różnica
stylów wzbogaca numer. Prawdziwe, liryczne "kopy" będące kwintesencją rapu
Palucha jak „Amstaff” lub „Ostatni telefon” w których to
ciężkie bity ze świeżym brzmieniem i bezkompromisowymi linijkami
i brudnym flow pozostają na długo w pamięci. Na „Made in Heaven”
nie brakuje mocnych tracków gdzie produkcje Chrisa Carsona dają
„kopa” i przenoszą rap poznaniaka na wyższy poziom.
Jeśli
już padła ksywa Chrisa Carsona to pochwały o klasie światowej
bitów ze strony Palucha przed premierą albumu nie były jedynie
kurtuazją ze strony współautora produkcji. Spokojne dźwięki, z
gustownymi klawiszami w „Daleko stąd”, stricte trapowe sztosy
jak wcześniej wspominane „Amstaff” czy „RIP”, kąśliwe,
rasowe o spójnej koncepcji lecz o zróżnicowanym klimacie. Chris
Carson udanie wyczuł nawijkę Palucha. Bit przyspiesza we właściwym
momencie, muzyczne „pierdolnięcie” nie wyprzedza linijek
Łukasza, klimatyczne tracki nie usypiają. Wyzbywając się błędów
swych poprzedników Chris Carson, a więc zbyt zbliżonych w
brzmieniu bitów być może wybudziło Palucha z letargu.
Przy
tak wyrazistym i w wysokiej formie gospodarzu, goście z góry mieli
wskazany drugi plan. Wyraźnego obniżenia poziomu krążka z całą
pewnością nie ma. Tau z wersami w swoim stylu przejął track
podobnie jak Quebonafide, Kękę wstrzelił się w klimat, jeszcze
lepsze wrażenie po sobie zostawili przedstawiciele SB Maffia,
szczególnie TomB popisujący się ciekawymi linijkami o Step
Records.
Po
pewnym rozczarowaniu jakim były ostatnie dwa wydawnictwa, Paluch
wraca w odświeżonym stylu. Choć rewolucji w wersach i flow
poznaniaka nie ma, to ta swoista wiosna jaką przyniósł albumu MiN
to w całkowicie udany eksperyment. Duet Paluch/Chris Carson znalazł
złoty środek, przez co obaj wygrali na tej współpracy. Członek
B.O.R. znów brzmi jak groźny amstaff. Szorstkie flow znowu
intryguje, tematyka nie męczy, a klimat daje szansę, że kilka
odsłuchów jest pewnych. Bity Chrisa Carsona nie przewrócą sceny
do góry nogami, świeżość, stylowe produkcje to za mało by
wkraść się do ścisłej czołówki producentów na Polskiej
scenie. Dźwięki na „Made In Heaven” nie są na tyle
charakterystyczne by mówić o pojawieniu się producenta
wybijającego się na tle sceny. Progres muzyczny słyszalny był już
po pierwszych singlach. Od kawałka „Moja pierwsza dziewczyna”
PZWNW producent z Brukseli zabrał do swojego warsztatu wszystko to
co bardziej ciekawe w obecnej muzyce, wybijając się z grona
krajowych producentów od lat tworzących wciąż to samo.
Na
swoim już siódmym legalu, Paluch pokazuje, że płodność w rap
grze nie musi prowadzić do wypalenia. „Made in Heaven” mimo
kilku słabszych chwil jak wiejące nudą i pewną banalnością „Mam
skrzydła”, gdzie Kali z całym szacunkiem do niego staje się
jedynie tłem czy też słabsza momentami dykcja, nie psują ogółu.
Świeże bity od Chrisa Carsona to główny powód zwyżki formy
reprezentanta Piątkowa. Z całą pewnością nie mogę napisać, że
MiN jest najlepszym wydawnictwem w dyskografii Łukasza, ale
dotychczasowy, osobisty faworyt- „Niebo” doczekał się solidnej
konkurencji.
Ocena 8/10
Krzywa kroopa
Pozdro
"Prawdziwe kopy będące kwintesencją rapu Palucha" - niefortunne dość. Zafundowałeś tak długi wstęp, że kiedy dojechałem do meritum to zacząłem ziewać. Recenzja tylko lub aż poprawna choć sam asem tego gatunku nie jestem. "Made in Heaven" czeka w kolejce do sprawdzenia, pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńZawsze piszę dużo a Paluchowi akurat trzeba było poświęcić kilka akapitów.
Usuńkolejna świetna recenzja i boska okładka płyty!
OdpowiedzUsuń