sobota, 18 stycznia 2014

Gorzki smak szczytu.... czyli recenzja: Drake- Nothing Was the Same


Brak smaku- jedno z najbardziej irytujących doznań. Truskawki mają być słodkie i mieć smak wczesnego lata, piwo swą goryczą ma kajać podniebie nawet marcowy wiatr ma nieść ze sobą rześkość wiosny. Nijakość w każdej dziedzinie doprowadza do mdłości. Na szczęście w przypadku Drake`a zmysł smaku jakiś ZAWSZE jest.
            Z mojej obserwacji wynika, że stosunek Polskiego słuchacza do Drake`a jest dwubiegunowy. Rdzeni trueschoolowcy raczej go nie znoszą, dla newschooli stanowi w dużej przewadze częstą pozycję w biblioteczce na winampie.. Drake, tak Drake ten „Jebany śpiewak”, „marny grajek” i tak można by cytować jeszcze długo… obdzieranie słów „rap” czy „hip-hop” od twórczości Kanadyjczyka jakby co najmniej nagrał wspólną płytę Justinem Biberem. Greka udawać nie będę, sam wielki fanem dokonań Aubreya przez długi czas nie byłem. Źle się wyraziłem…. nie rozumiałem jego twórczości. Hype na Thank Me Latter był jak skoki Simona Ammanna na igrzyskach czyli nie do pojęcia. Depresyjne Take Care grubymi literami wpisało się w nocne słuchanie. Grammy Awards za album roku w kategorii „Rap” było potwierdzeniem pozycji w rap grze. Tak, Drake stał się czołowym graczem choć armia wrogów najchętniej wypisała by go z całej tej zabawy.
            W przekonaniu wielu słuchaczy, że rap musi być taki.. i taki… że street numery  muszą znajdować się na niemal wszystkich albumach, a wszelkie śpiewane refreny, beaty pasujące do radiowych ramówek i budowanie swej popularności nie tylko na muzyce do rodziny zwanej hip-hop należeć nie mogą.
            Casus Drake`a być może kiedyś zagości na taśmach Hollywoodu. Amerykanie kochają takie historie. Główny zainteresowany sam jest aktorem ale zapewne wolałby jeszcze trochę pobyć na scenie, a nie patrzeć na to jak ktoś gra Drake`a. Przecież ma zaledwie 27lat, a po ostatnim albumie czuć głód tworzenia.
            Wraz z pierwszymi zapowiedziami trzeciego albumu w dyskografii Kanadyjskiego rapera, Nothing Was the Same zyskało status jednego  z najbardziej oczekiwanych albumów 2013. Co już dziwić nie może, świetnie sprzedające się poprzednie krążki, w szczególności Take Care, wspominane wcześniej Grammy Awards, duża popularności na YouTube i portalach społecznościowych (tak, niestety to już te czasy w których to Facebook określa status na scenie). Drake udowadniać już niczego nie musi, z pewnością można stwierdzić, że przed wydaniem nowego albumu jego ksywa będzie jednym z popularniejszych haseł wpisywanych w google, choć tym razem grupa fanów może zostać wzbogacona o całkiem spore grono z dotychczas niechętnego obozu…
            Singlem Started from the Bottom zapowiedział nowy początek, choć w tekście: „Started from the bottom now we're here”, opowiada o drodze która doprowadziła go do obecnego miejsca. Nowy początek? „Nic już nie jest takie samo”. Deklaracja równie odważna co zgodna z filozofią obecną w jego rapie przez ostatnie lata. Z drugiej strony obiecuje nie zatracenie sedna swego… „Story stay the same through the money and the fame” Garść wylanego ekshibicjonizmu, ciężki beat, klip ze swoją ekipą. Największy ból truschoolowców wywinął im cholerny numer. Nagrywając płytę na najbardziej trueschoolowych beatach w ostatnich miesiącach, ba nawet latach! Wracając do skrajnej otwartości Drake`a który w pierwszej zwrotce pojechał tekstem: „I done kept it real from the jump/ Living at my mama’s house we'd argue every month/ Nigga, I was trying to get it on my own/ Working all night, traffic on the way home/ And my uncle calling me like "Where ya at? /I gave you the keys told ya bring it right back /Nigga, I just think its funny how it goes /Now I’m on the road, half a million for a show”. Choć szczerość powinna być podstawą nawijki każdego MC niezależnie od szerokości geograficznej, to jednak  dziś, w dobie podróbek wszechobecnych, ksero rapów, Swagu i pustej nawijki już pierwszy singiel Drake`a wiosnę z jesiennym wiatrem uczynił.
            Wydanie singla ponad półroku przed premierą płyty, a potem długie uśpienie fanów. Spirala nie tyle irytująca co intrygująca. Równie grubym poruszeniem co wypuszczenie Started from the Bottom wśród fanów było opublikowanie tracklisty. Wu-Tang Forever z miejsca stało się najbardziej oczekiwanym numerem. Tylko jeden gość raper (Jay-Z), dla porównania na pierwszy pełnoprawny albumie Pusha T wydanym w mniej więcej tym samym czasie na 12 kawałków jedynie 2 są wykonane jedynie przez gospodarza albumu.
            Otwierające Tuscan Leather mogło by kandydować do miana najlepszego otwarcia płyty w ostatniej dekadzie. Tytułowe perfumy są raczej ekskluzywnym chlebem dla plebsu niż limitowanym gadżetem dla konesera. Choć sukces odnosi przysłowiowy jeden na milion to o nim marzy prawie każdy. Nie ma tu populistycznego pitolenia, Drake spełnił sen wielu, i dzięki Bogu tego nie ukrywa, udając ciągle przedstawiciela undergroundu czy typa co wczoraj nie miał na skręta. Równie ciekawy jak tekst jest rozłożony i dobrze zbalansowany beat zbudowany z trzech sampli pozwalający rozhulać się raperowi z Toronto przez co numer do końca utrzymuje uwagę słuchacza. Ale stan ten trwa przez cały krążek.
Dobór sampli na albumie to szóstka w Totolotku. Do ostatniego kawałka oldschoolowy klimat trzeszczy z głośników, aż trudno uwierzyć że mamy już prawie połowę drugiej dekady XXI wieku. Oczywiście spora zasługa leży po stronie samych producentów. A w szczególności Noaha 40 Shebib. Grube jointy na NWTS oddali również Mike Zombie, Boi-1 da. Choć gdyby nie wyjątkowe ucho Drake do beatów album nie wyróżniał by się ze zgiełku dziesiątek podobnych krążków. Może to słoneczne L.A., a nie ponure Toronto wpłynęło na nowe smaki w menu Kanadyjczyka. Who`s know? Nagranie materiału będącego spójnym tworem a jednocześnie zróżnicowaną mozaiką dźwięków na pewno nie sprawi biegunki czy zgagi u słuchacza.
            Szum wokół Wu-Tang Forever rozpoczęty po opublikowaniu tracklisty zbudował wieżę Babel oczekiwań. Choć przyznać trzeba, że przeważało raczej negatywne podejście do tego utworu, głównie u fanów, traktujących ten „incydent” jako bezczeszczenie. Sam numer na samplu „It`s Yourz” to prawdziwy majstersztyk. Dobre operowanie flow plus ciekawy tekst o niewiastach przeplatany wstawkami o życiu na ulicy. Nie jest to triubte song polegające na lizaniu dupy adresata. W tym numerze sztuka ta wyszła dużo lepiej niż J.Colowi, który parę miesięcy wcześniej nagrał co prawdy dobry numer ale… do czasu premiery NWTS. Niechęć fanów Wu-Tang Clan została stonowana przez samych członków grupy: „GM fam! Woke up to a lot of Drake disses... WTH? The homey did a song about us right? Is that not love/respect? Or did I miss sum'n?" U-God poszedł jeszcze dalej zapowiadając oficjalny remix tracku.
            Na Worst Behavior Drake stara się być czarnym Mordehighem. Lecz prorokiem zdecydowanie się nie stał. Gniewem ulic? Bardziej. Tekst brudny, wręcz agresywny. Nie jest to popis liryki, a refreny choć mocno zaakcentowane brzmią słabo. Następca Lord Knows z Take Care podkręcona świetną produkcją od DJ Dahi to jednak czołowa pozycja na płycie. Furthest Thing brzmiące jakby było napisane na kozetce u psychologa, przesiąknięte hipnotycznymi dźwiękami, seksistowski świat z Own It budzi skojarzenia z rodakiem Drake`a –The Weeknd, natomiast Connect brzmi jak żywcem wyrwany wycinek z filmów typu „Wielkie nadzieje”. Może z tym Cennect trochę przesadziłem ale gdybym należał do plutonu haterów Drake`a, z pewnością pojechał bym go za ten kawałek. Mimo wszystko, lirycznie do dobry urywek na NWTS i wsłuchany w tekst aż chce mi się napisać „bo to zła kobieta była”, a przerwana nawijka gdzieś, po między ciszą a wylanym żalem pozwala na dokładne wsłuchanie się w produkcję od 40-tki.
            Zliczenie moich odsłuchów ostatniego dziełka Drake byłoby nie wykonalne. Obok singlowego Started from the Bottom najczęściej wracam From Time z gościnnymi wokalami  Jhene Aiko. Dojrzała opowieść o przemijaniu, relacjach damsko-męskich. Rozkład numeru idealnie tonuję smak melancholijnych przemyśleń. Too Much okraszone dźwiękami z pianina, pełne ciężkich przemyśleń choć ze spokojnymi refrenami przez co po raz kolejny mamy numer w którym można skupić się nie tylko na czystym rapie, a również docenić rzemiosło producentów.
            Najbardziej komercyjne Hold On, We're Going Home z dobrze wyreżyserowanym teledyskiem (w którym występuje między innymi A$AP Rocky), prawdopodobnie trafiło na krążek by często gościć w radiowych rotacjach. Podśpiewane zwrotki, z wpadającym do głowy: „Just hold on, we're going Home” w refrenie potrafi rozbujać. Nie co inna historia tyczy się kawałka- 305 to My City. Ciągnące się jak latynoska telenowela intryguje tekstem ale usypia całością.
            Końcówka albumu nie traci na sile. The Language nie odstaje zbytnio swą konstrukcją od reszty. Zwrotki stricte rapowe plus podśpiewane refreny, rymy nie męczą a dodają smaku na więcej. Stara prawda: „Cash rules everything around me” będąca sednem Pound Cake może Polskiemu słuchaczowi wydawać się naciągana. Niby tajemnicą nie jest, że hajs jest podstawą za wielką wodą w rapie. Wejście Jay-Z kawałka nie porywa ale świetnie uzupełnia, co ważne dobór gościa do tego numeru- idealny. Na drugiej części numeru można poczuć smak końca jesieni. Jak deser po sytym obiedzie Paris Morton Music smakowicie rozlicza najbardziej dojrzały i najlepszy krążek w całej dyskografii Drake`a. Jawna olewka haterów, bez fajerwerków i przekombinowanych wersów, ale szczera i jak całym album daleka od pozerstwa.
            Bonus tracki nie wzbogacają zbytnio wersji standard. All Me z udanym featem od Big Seana i bezpłciową zwrotką 2 Chainz. Niby niezłe, bo wszystko tu gra, a jednak All me szumu nie narobiło. Come thru z przyjemnym, nocnym beatem, tradycyjnym stylem refrenu i męczącą końcówką również nie zasłużyło by wejść na podstawową wersję. Za to na obecność na standardowej wersji zasłużyło The Motion, kolejna udana produkcja od 40-tki, flow w wydaniu soft i po raz kolejny (do znudzenia powtarzana formuła) dobrze wywarzone połączenie  z udanie utkanym klimatem.
            W roku pełnym udanych albumów, rzek przeciętności, góry bezsensownych krążków. W czasach gdy Kendrick Lamar (chce) przejmuje rap grę, a Eminem z jednym trackiem staje się Rap-Bogiem, gość z Kanady miałby stać się MVP 2013? Dlaczego nie! W przeciwieństwo do Kanye Westa nie dał się połknąć przez swoją koncepcję. Na NWTS balansuje wszystko to co w rapie Drake`a sprawiło, że jest czołowym typem w rap grze. Album jest ja muzyczny skafander, perfekcyjnie skrojony, z materiału delikatnego, a zarazem chroniącego przed środowiskiem. Pełen ekshibicjonizm godny pochwały, w szczególności przy obecnej kondycji MC z mainstreamu.
Ci którzy oczekiwali grubych akcji, kilku bangerów, albumu do słuchania podczas szybkiej jazdy samochodem muszą sobie odpuścić. Nie ma tu przedziwnień, nadmiernych kombinacji, całość jednak współgra ze sobą harmonijnie. Dobór beatów, które choć różnicują całe NWTS to jednak w „kupie” tworzą jedność. Śpiewane fragmenty nie odstają od reszty, a wręcz przeciwnie podkreślając stylówkę reprezentanta Cash Money Records. W przeciwieństwie do innych czołowych pozycji ubiegłego roku NWTS nie kipi gośćmi. A ci którzy zagościli krzywdy gospodarzowi nie wyrządzili. Wracając na chwilę do wszystkich nagrań. Cholernie szkoda, że na albumie nie znalazł się utwór 5am in Toronto. Zacna nawijka bez refrenów, wysoka forma Drakea przez wszystkie wersy. Oj szkoda.
Bogata w rap nowości ostatnia jesień niektórym kojarzyć będzie się z Lamar-gate. Prawdopodobnie skierowane do Drake`a wersy: “Nothing's been the same since they dropped 'Control' / And tucked the sensitive rapper back in his pajama clothes / Ha-ha, jokes on you / High-five, I'm bullet proof / Your shits will never penetrate / Pin the tail on the donkey, boy, you've been a fake." beefu nie rozpętały. Z dużej chmury mały deszcz. Trophies to może nie totalna „wyjebka” na wszelkie zaczepki- „But nigga I do not want to be friends though” ale i tak niezłe „gówno”, choć nie odzwierciedlające maksimum MC z Toronto to jednak gaszące większość niewypałów mainstreamu.
Co dalej Panie Graham? Może wspólna płyta z The Weeknd? „Chemia” między tym składem zapewne zaowocowała by jednym z ciekawszych albumów może nawet całej dekady. Nawet jeśli poszedłem za daleko z tymi oczekiwania to czego można się po tym 27-latku spodziewać…. Już bardziej skrajnym być niemożna. Albo go lubisz albo nienawidzisz.
Drake obiecał, że nic nie jest już takie samo. Smak melancholijnych beatów, refleksji na temat przebytej drogi, kobiet, swej pozycji na scenie… Drake gdzieś pomiędzy graniem w bilard, marnowaniu czasu przed Fifą 14, picia ze statuetki Grammy stanął przed lustrem, a że jesteśmy jak rzeka do której drugi raz wejść nie można, ponieważ już inna woda tam płynie udowodnił, że na miano MVP zasłużył.
Ocena: 9/10
  
Płyta roku, przed: A$AP Rocky – Long.Live. A$AP, Pusha T- MNIMN, Kanye West  - Yeezus, Eminem The Marshall, Matters 2, J.Cole- Born Sinner. Ale o tym wkrótce.



poniedziałek, 13 stycznia 2014

(Bez)Królewie?

Kto z nas nie chciałby żyć wiecznie? Siedzieć gnuśnie na tronie (chociażby w swojej głowie), czuć balast korony, a ze snu o chwale mieć namacalny pierścień jak realny smak ma gorzka ślina o poranku. Jeszcze na mixtape`ie rażący pewnością szybko wkręcającą się nawijką oraz kozacką pozą z okładki, krok dalej, przyczajony tygrys ze spuszonym wzorkiem (w miskę pełnej spełnionych marzeń?)…. Po roku od legalnego debiutu reprezentacja A$AP Mob rozkminiamy czy tygrys skonsumował swe ofiary czy sam stał się ofiarą swego ego.
            Nie da się ukryć, że A$AP Rocky wszedł z mocnym przytupem na mainstream. Metkowany fashion rażący wręcz z teledysków, całkiem imponujące wyniki sprzedaży oraz odsłuchów, ogólnie rzecz  ujmując gruby szum wywołał dwudziesto parolatek z Harlemu. O ile debiut A$AP Ferga nie zakłócił porządku na scenie ani też nie zapadł dłużej w pamięci większości słuchaczy to w przypadku Rocky`ego fame ma mocne fundamenty, ale po kolei. Nazywanie Asapa nową nadzieją rapu wzbudziło by śmiech… są gracze dużo bardziej charakterystyczni, z większymi skillsami, mających bardziej wciągające flow, kilka mixtapeów i głośnych gościnnych zwrotek na kącie . Niemniej jednak typ z Harlemu potrafił się przebić przez masę lepszych i gorszych MC, albumów które w mniej lub większym stopniu tkwią w przeciętności.
            Już LiveLoveA$AP było zapowiedzią charakterystycznego materiału. Tryskający cholerną pewnością siebie, nawija jakby już był na czele peletonu. Charyzma debiutanta niektórym może wadzić, innych wkuwi..ć do reszty ale finalnie potrafi przyciągnąć słuchacza, który będzie wracał do jego tracków. Niedostatki techniczne, teksty nie powalające na kolana schodzą na dalszy plan, A$AP Rocky swym debiutem porwał choć swych jeńców trzymał raczej na kredyt.
            Wydany rok temu album miał w oczach a raczej uszach wielu fanów nieźle namieszać w rap grze. Oczekiwania duże.. koleś nie rozjeb..ł podziemia, nie miał featów które mogłyby by zbudować jego pozycje na scenie. Jednak głód nowości i rzeczy oryginalnych znów przykuł uwagę. Być może rok od premier wpłynął na dystans oceny tego krążka. Być może rok 2013 który dał nam kilka dobry albumów i tych które na świeżo jarały. Dziś, po kilkudziesięciu odsłuchach stosunek do „dokonań” 25-latka  na pierwszym pełnoprawnym debiucie jest już trzeźwy. Charyzma to już za mało, nie doskonałości techniczne? Kilku gości skillsy ma większe. Fakt. Ale ten koleś wciąż intryguje. Trasa koncertowa z Rihanną, gościnne zwrotki między innymi u T.I. oraz Ushera. Z drugiej strony materiał ze swoją macierzystą grupą- A$AP Mob.... mówiąc kolokwialnie „jaj nie urywa”. W czasach gdy Kendrick Lamar jeszcze przed debiutem staje się przez wielu słuchaczy najlepszym obecnie raperem a freshmani z XXL powoli się rozkręcają, materiał który na „dzień dobry” wybije się musi być po prostu „jakiś”.
            Przed premierą balon oczekiwań mocno dodmuchały promo kawałki m.i.n. : „Fuckin Problems”, „Goldie”. Pierwszy z nich- banger TOP3 ubiegłego roku. Wkręca się w głowę bardziej niż rozkładówka Playboya. Gościnne zwrotki Lamara oraz Drakea świetnie wpisujące się w całość numeru, teledysk bez spodziewanej pompy ale i tak oddaje klimat. I nawet wszechobecne w obcych kawałkach Dwa-łańcuchy nie drażnią. Apetyt wzrósł. Mixtape to już za mało. Więc czy sprawdzenie całości nie odbije się czkawką, może niedosyt lub syta uczta chętnie powtarzana?
Dziewiczy odsłuch krążka  w zimowej scenerii (nie takiej jaką mamy teraz), jeszcze z zarajaną głową przez Live.Love.Asap miał specyficzny smak. Jak pierwszy papieros, wino za szkołą, czy inne rogate rzeczy. Nie wiem dlaczego, ale czułem jakiś „brud” czy cholera wie jak to nazwać.
            Otwierający album tytułowy numer- LONG.LIVE.A$AP z pierwszymi dźwiękami wprowadza na salony Królestwa zwanego- A$AP Rocky. Siedzący z wrodzoną swawolną pychą „król” przepowiada swój triumf. Pada stwierdzenie będące clou całego albumu: „Who said you can’t live forever lied? Lied.”. Deklaracja pochodzenia, przechwałki o szczytach na wyciągnięcie ręki oraz zapowiedź ich zdobycie. Niby nic odkrywczego, numer jak jeden z wielu. 50 Cent też na wejściu obiecał sobie zdobycie szczytu bądź śmierć. Ale klimat beatu wraz z wpisaną w nią nawijką Rockyego  trzyma w napięciu do końca. Pierwszo singlowe Goldie z ciekawą produkcją Hit-Boy`a, PMW z feat`em Schoolboy`a Q gdzie obaj panowie brzmią jakby byli braćmi- „It's A$AP Q, where the bread at?”. Odpowiedź prosta- na beatcie. Lekko bujający numer, przypominający moje początku ze słuchanie rapu. „Pussy, money, weed”- ameryki nie odkryli, kolejni raperzy co chcą tego samego. Gdy któryś z młodych kotów na polskiej scenie tak określi swe cele od razu został by zdissowany, na niebieskich tablicach lały by się oceany hateów.
            Spokojne beaty od Clams Casino na pewno dupy nie urwały, z komentarzy na YouTubie jasno widać, że dla fanów są raczej najsłabsze z całego materiału. Choć z drugiej strony ASAP ma możliwość by rozwinąć skrzydła i wybić się znad warstwy muzycznej. Niestety samodzielnie nie dał rady, no-skills? Bez przesady. Fajnie że od kotów oczekujemy by jak ich starsi koledzy zmieniali rap gre z pojawieniem się pierwszych zwrotek a nie wypatrywali progresu jak kibicie reprezentacji Polski na zwycięstwo. Ale na Boga, nie każdy będzie drugim Nas`em (Nas king). Choć trzeba przyznać, że tekst LVL wręcz męczy, a i rymy brzmią jak napsztykany jeździec bezgłowy. Hell z gościnnym udziałem Santigold poprawia odczucia. W warstwie lirycznej wciąż daleko jest do szczytów, a kawałek może dla wielu brzmieć monotonie, lecz klimatyczny beat i delikatny, lekko wyciszony głos Santigold (czy jak ktoś woli Santogold, która rozpieprzyła rok 2008), która świetnie wyczuła parabole napięcia. Pain –numer który spokojnie mógłby się na albumie nie znaleźć, bo niby wszystko jest ok, Soufien3000 rozkołysał ale może za bardzo usypiając głównego aktora. Może przesadziłem, źle nie jest, bardzo dobrze też nie. Wspominanie wcześniej Fucikn Problems szybko wchodził do żył, Wild for the Wight od Skrillexa z miejsca wybija się. Choć po pierwszym odsłuchu owa produkcja brzmi jak wizyta Ojca Tadeusza R.  na koncercie Behemota,  to jednak przy udanych przyspieszeniach A$APA  i refenowe: „Wild for the night, fuck being polite” trzyma się kupy mimo (niestety) prostych rymów, zbyt prostych jak miano klasyka gatunku co pokazuje chociażby pierwsza lepsza z brzegu wycinka z szesnastki: „We fuck bitches, get paper, you fuck niggas on papers”.
            Cypher z ciekawie dobranymi goścmi jak Yelawolf, Big K.I.R.T. , Kendrick Lamar, Danny Brown, Action Bronson oraz Joey Bada$$, podobno usypia od połowy, innych już na pierwszej stacji. 1 train- nie wbije się w uszy koneserów ale do śmietnika na dysku twardym gnić też nie będzie.  I choć pewnie wiele osób będzie miało ubaw to z premedytacją- jest to jeden z lepszych kawałków tego typu ostatnich długich miesięcy, jeśli nawet nie lat(!). Gospodarz wejściem nie odcisnął piętna na wosku, mimo tego żaden z kolejnych MC kawałka nie zjadł, a zwrotka Kendricka Lamara zasługuje na miano „best in the track” lecz bez koronacji- aż tak dobrze nie było by można uznać że  samozwańczy król buchnął wszystkie przedziały, sorry „No Control”.            
            Do tracka numer 10 przekonywałem się przez kilka miesięcy. Dopiero klik z udziałem Rihanny rozkręcił przycisk replay. Aż prosi się o kobiecy refren, numer jest soft więc na Boga dlaczego kobiecy głos wycieka jedynie z sampla? Tym razem pistolet A$APA jest złoty, ale naboi ślepych napenwo niema. Możecie hateować Rocky`ego za sedno kawałka ale wykonanie numeru o treści pustej dające intrygujący klimat zasługuje na pochwałę. Końcówka LONG.LIVE.A$AP traci na przebojowości całego krążka jednocześnie daje kija perełek w postaci ciekawych wersów. Phoenix –okraszone najlepszym teledyskiem z pośród wszystkich singli, z nieziemsko klimatycznym echem kobiecym jak velvet wplata się w ciekawą nawijkę A$APA, która na początku jedynie irytowała. „ja p…lę, kolejny emo-track. WTF?”. Po kilku podejściach do tego numer nie brzmi już jak frajerska wyliczanka.  Suddenly-  zapina w klamrę całość. Niepokój w trzeszczących dzwiękach plus „czkawka”  z  głośników.
            W większości sklepach muzycznych, empikach, sklepach internetowych i aukcjach dostępna była wersja delux albumu. Wzbogacona o trzy numeru, w tym- „Jodye”- będące dissem na SpaceGhostPurrpa. Ghetto Symphony z featami od Gunplaya oraz ziomka z A$AP Mob- Ferga, na ciekawej, żywej produkcji od Lord Flacko. Medal po raz kolejny ma dwie strony. Przyczepić się można znów do prostych wręcz łopatologicznych rymów typu „Ala ma kota, kot ma Alę”. Również Angels ma podobny problem ale ogólnie jest jednym z najlepszych numerów na płycie. Wciągające wahania nastrojem, zmienione flow i jakby nie patrzeć tekst całkiem niezły. Ostatnim numer wersji rozszerzonej z gościnnymi refrenami Florence Welch będący „lovesongiem” po raz kolejny udowadnia, że A$AP dobrze się czuje razem z kobiecym głosem w refrenie.  
Ponad godzina rapu. Ponad godzina jednego z lepszych albumu 2013 roku. Pierwsza pełnoprawna LP w moim odczuciu najbardziej utalentowanego rapera z grupy A$AP Mob. Album mimo różnic muzycznych od brudnych beatów, rozchwianego Skrillex, po nocne brzmienia miasta w wykonaniu Casino brzmi spójnie. Nie ma na tym krążku rzeczy, które by nazwać można by było nietrafionym strzałem. Masa buńczucznych zapowiedzi, gloryfikacja narcystycznej natury. OK. Słabe, było setki razy. Ale charyzma tego 25-latka wije się z głośników.

Nie trudno jest wymienić na palcach obu dłoni albumy z 2013 roku które pod względem technicznym przewyższają LONG.LIVE.A$AP. Ale czy konkurencja potrafi z wkurzająca, bezczelną pewnością siebie jechać po beatcie? W gąszczu przerośniętych koncepcji, raperów co boją się chwytać majka i tych co mają więcej featów albumów w dyskografii. Debiut A$AP Rockyego na tle obecnej sceny za wielką wodą wygląda co najmniej obiecująco. Udana kontynuacja LiveLoveA$AP, która moim zdaniem znalazła się w TOP5 roku 2013. I oby autor albumu nie podzielił losów swych kolegów z wytwórni i nie zakopał progresu w pustych tekstach o tym że jest piękny i jak pieprzy haterów. Niech żyje mu się długo, nawet jeśli to kłamstwo…

Ocena 8/10