sobota, 31 stycznia 2015

„Przeżyjmy to jeszcze raz”.... czyli recenzja: Noize From Dust- Ultraakustyka

Nastały dobre czasy dla młodych, zdolnych beatmakerów. Choć pod tym względem zawsze było co najmniej przyzwoicie i grono polskich producentów mogło wysoko nosić czoło to ostatnie miesiące jawią się jako swoista zmiana warty. Do głosu dochodzi raz za razem kolejny gracz, a na tym nie koniec. Idzie nowe, lepsze? Całkiem niedawno Soulpete ze swoim świetnym Soul Raw, odważny Fabster, tym razem Prosto Label rzuca kości i wypuszcza do mainstreamu duet Noize From Dust.
Jeśli komuś brakowało klasycznego brzmienia, żywcem wyrwanego z lat 90-tych, niech się raduje. Trueschoolowe rapsy wracają z odsieczą! Zza wielką wodą Joey Bada$$ na bitach Statik Selektah`a brzmi tak jak niegdyś współczesne legendy płynące na samplach przed jego narodzinami. Na krajowym podwórku DJ Tuiziano biorący na warsztat Wu-Tang Clan, często wspominany na tym blogu Soulpete z niepodrabianą świeżością i stemplowanym znakiem jakości zmienił grę. Leczy czy ze starszą szkołą wypada wchodzić w szranki młodym kotom?
Noize From Dust to inna półka. Z definicji pozycja niszowa, przeznaczona dla smakoszy gatunku, mocno osadzona w klasycznych dźwiękami rodem z Wielkiego Jabłka po Detroit. Siódmy wprawiony w freestyle, znany z działalności w stołeczny podziemiu i nieco ukryty w cieniu WorstCase, dla którego „Ultraakustyka” jest pierwszym, poważnym sprawdzianem. Urodzeni pod lepszym niebem, bo i wytwórnia (lepsza?) dająca lepszy start niż wcześniej przytoczonym kolegom po fachu, w nieco innym układzie bo i Siódmy również w roli rapera. Czegoś jednak zabrakło, by o Noize From Dust pisano jako o przełomowym debiucie.
Przy pierwszym zetknięciu „Ultraakustyka” sprawia co najmniej przyjemne wrażenie. Nic nachalnego, staranie wysmaplowane kompozycje, lekkie bębny, niskie basy, przyjemne trzeszczenie. Spectrum klimatów szerokie, od boom bapu, wielkomiejskiego chillu z jazzowym smogiem, czy też stricte brudne produkcje. Jednak przy głębszym poznaniu nie wszystko zagrało na „pięć”.
Intrygująca lista zaproszonych gości w realu rozczarowała jak powrót LeBron`a do Clevlend. O ile wysoka forma Kuby Knapa i Sariusa z ostatnich solówek potwierdziła się kolejny raz to kilka niewypałów brudzi ten klimat. HuczuHucz ze standardową dla siebie nawijką i męczącym storytellingiem wiadomej treści lub wręcz nie pozostawiające śladu w pamięci zwrotki, jak i same popisy wokalne tak popularnych na scenie graczy jak: VNM, będący na ustach wielu w ostatnim czasie Skorup lub doświadczony przodownik pozytywnych emocji w rap grze- Wujek Samo Zło. Wracając do lepszej strony „Ultraakustyki”, w gąszczu lepszych i słabszych linijek bez trudu można wyłapać pozytywne zaskoczenia. Przypominająca o swojej obecności grupa weteranów- Fenomen i ich charakterystyczny styl: „Wiem co mówię, Ty, Trzeźwy nie jestem. W kit lecę słuchaj słów nie patrz mi na ręce znów. Łapię majka będzie grubo, zrób mi przestrzeń. Boss jak Hugo, tłusty bit, gruby wers masz tu go. Co się strzeżesz jak Miecugow, dawaj. Napierdalam też bez majka do beatboxu, Kiedy zaczynam ty rzucałeś na plecy pawie ojców więc nie mów mi co mówić mam bo to wiem- Propsuj”, emocjonalne wersy Rasa: „Rap mnie bawi, choć rak mnie trawi. Może to stad ta cała chemia miedzy nami. Jak zapytają mnie o zmiany, to co im powiem? Jedyne co doprowadzam do końca to swoje zdrowie”. Jeśli chodzi o samego współgospodarza to 1/2 Noize From Dust nie przekonuje w roli rapera, flow monotonne, brzmiące jakby miało być jedynie zapełnieniem przerw w zwrotkach gości, ujmując krótko- rap Siódmego po prostu nudzi.
Same produkcje, bądź co bądź bronią się. Gruby sztos „Chcieć” w pełni podchodzący pod flow Częstochowskich MC, leniwy chill- „Rozsądek” w sam raz dla „Podniebnego kota” i połówki WFD, bujające „Zanim powiesz” z fankującymi gramofonami i ożywiającymi schratchami, Wu-Tangowe, ciężkie „To dla wszystkich” z porywającym refrenem czy też „Wiem co mówię” z mocnym basem i bezkompromisową nawijką weteranów sceny. Na tym nie koniec, singlowe „Szanty” z subtelnymi samplami i nisko zawieszonym basem lub mroczne „Odnaleźć światło”. Beaty trafione jak same zwrotki, w tym moc tego duetu. Umiejętność wyczucia możliwości zaproszonych gości, momentami daje nadzieje, momentami jednak cała ta zabawa staje się zbyt przewidywalna. Nijaki remix Vienia, nie dający temu kawałowi nowego życia, zupełnie bez historii tracki jak między innymi z featem duetu Dwa Zera. Trochę za dużo tej przeciętności jak na jeden album.
Tam gdzie brud lat 90-tych dochodzi do głosu można stracić poczucie czasu. Ostatecznie „Ultraakustyka” wypada pozytywnie. Wielka w tym zasługa ojców tego projektu, którzy z rapu XX wieku przemycili kwintesencję gatunku. Staranie dobrane sample, nietuzinkowe scratche, klimatyczne gramofony, przekrój od Madlib, Slum Village, Jurasick 5 po kresy wschodniego wybrzeża. Często raperzy zawodzą, czasami poprawność bije po uszach, a nijakość stygnie jak kurz na zapomnianym wosku. Kilku graczy wbija się, dzięki czemu album ma kilku potencjalnych kandydatów na mocne singlowe petardy. Co prawda, do elity krajowych producentów tej dwójce jeszcze daleko ale zmysłu muzycznego i ewidentnej zajawki na rap odmówić nie można. Stary rap? Nawet jeśli tam to wciąż ma moc.


Ocena: 6,5/10
Krzywa krooopa 

sobota, 24 stycznia 2015

„Muzyka emocjonalna”... czyli recenzja: J. Cole- 2014 Forest Hills Drive

 
We wrześniu ubiegłego roku minęły 3lata od legalnego debiutu J. Cole`a Pod skrzydłami samego Jay-Z z potężnymi promo singlami i całą promocyjną maszynerią. Po wielkiej pompie przyszedł czas na dyskretny powrót. Niczym skradający się kot na czterech łapach, bez głośnych zapowiedzi, marketingowej akcji i przechwałek na social media urodzony we Frankfurcie raper wraca ze swoim trzecim LP jednocześnie zabierając Nas do rodzinnego 2014 Forest Hills Drive w Fayetteville.
Od ponad dekady domem Jermaine`a Cole`a jest serce Eastcoastu. Początki dorosłego życia na ulicach NY sprawiły, że mimochodem „Wielkie Jabłko” wrosło w „świat Cole`a”, w muzykę jak i w postrzeganie rzeczywistości. Korzenie jednak pozostały, a dystans do rodzimej Północnej Karoliny z biegiem lat zmalał. Zbliżając się powoli do wieku Chrystusowego Cole zdecydował się na powrót do przeszłości i ostateczne odcięcie pępowiny...
Jedno słowo przychodzi mi do głowy słuchając pierwszych kawałków z 2014 Forest Hills Drive- „nieodwracalne”. A jednak jakby na przekór gospodarz brnie wstecz. Rozpoczynający album delikatny fortepian, lekki, wręcz kipiący emocjami głos stawiający główne pytanie na tym albumie: „Do you wanna, do you wanna be, free? Do you wanna, do you wanna be, happy?”. Jak kilka lat temu wysyłająca list grupa Fleexip tak dziś, pytanie to kieruje do samego siebie. Nie ma co przedłużać podchodów, to melancholia będzie przewodził tej wędrówce.
Na pierwszy rzut oka, kolejny album z kategorii „depresja rapera”. Gdzieś między wierszami można zauważyć pustkę za czymś utraconym w młodzieńczych latach, sprawy nie do końca rozliczone czy też rysy na psychice. Rodzinny dom, brak autorytetów, złe wybory, z tym wszystkim zmierza się J. Cole: „Another day another rhyme ho. Another day another time zone. Today, I woke up feeling horny so it's only right. Zachowując chronologię wydarzeń, krok po kroku prowadzi Nas po bolesnych zakamarkach swej pamięci. I żeby nie zabrzmiało to patetycznie,
Przy tendencji do wyrzucania emocji, ten album można potraktować jako swoistą próbę sił. Po 2014 Forest Hills Drive można spodziewać się wszystkich, mocnych stron Cole`a, od umiejętności wprowadzenia słuchacza w centrum wydarzeń po żywiołową modulację flow. I tak właśnie jest. Warto dać się porwać w lekturę tego pamiętnika. Barwne lovestory mimo gatunkowej banalności potrafi frapować od pierwszego wejrzenia: „I grew up, a fucking screw up. Tie my shoe up, wish they was newer Damn, need something newer. In love with the baddest girl in the city, I wish I knew her. I wish I won't so shy, I wish I was a bit more fly. I wish that I, could tell her how I really feel inside”. Przy gniewnym flow można odłożyć na bok grzechy z poprzednich płyt i nieco flegmatycznie wrzucanych wersów. Gniew, frustracja, sporo tego się uzbierało. Już na „Be free” kipiało od nagromadzonych napięć. Wreszcie Cole otworzył się jak przeciętny zjadacz chleba przy kolejnej setce. Co automatycznie przełożyło się na jakość wersów: „What's the price for a black man life? I check the toe tag, not one zero in sight. I turn the TV on, not one hero in sight. Unless he dribble or he fiddle with mics. Look out the window cause tonight the city lit up with lights, cameras and action”. Ten stan rzeczy to chleb powszedni na trzecim legalu: „Just got paid what Cochran got paid to free OJ. Just to share my life on the stage in front of strangers. Who know a nigga far too well, and that's the danger. Know me better than I know myself. I rip a page out my notebook in anger. And let these thoughts linger, singing”. Są emocję, jest moc i jest liryczna forma.
Nie wiele brakowało, a wysoka forma niewiele by pomogła. Być może sam storytelling na wysokim poziomie, mocno ekshibicjonistyczne linijki o początkach dorosłego życia byłyby zbyt banalne, a dawka melancholii za ciężka na jeden krążek. Siłą tego album jest przede wszystkim zmiana jaką możemy dostrzec. Ta, czysto związana z rap grą, a więc bardziej przekonywujące flow, bijące od skrajnych emocji oraz zmiana jaką dostrzegamy z tracku na track. Od wcześniej wspominanego miłosnego zawodu i pierwszego seksu przez przestrogę z dilerką w tle, brudną stronę sukcesu w branży, zepsutej strony mamony po pragnienie prawdziwej miłości czy też nostalgią za prawdziwym domem z czasów dzieciństwa- „I like to write alone, be in my zone. Think back to Forest Hills, no perfect home. But the only thing like home, I've ever know”. To właśnie tęsknota za popchnęła członka Roc Nation do tego krążka i to ona jest matką tego sukcesu.
Kilka rzeczy nie do końca za grało. Głośne wersy w „Fire Squad”: „History repeats itself and that's just how it goes. Same way that these rappers always bite each others flows. Same thing that my nigga Elvis did with Rock n Roll. Justin Timberlake, Eminem, and then Macklemore. While silly niggas argue over who gon' snatch the crown” to coś więcej niż wbijanie kija w mrowisko. Abstrahując od tego poglądu, momentami zbyt duża dawka poczucia własnej wartości może reaktywować loże szyderców. Bo ciężko jest przejść obojętnie wobec porównań do Rakima bądź wersów o białym rapie. Jednak całą akcję z odejściem od statusu Szwajcarii należy uznać za udaną. Przecież to ten sam J. Cole który niedawno chował się przed pójściem na całość.
2014 Forest Hills Drive to pod wieloma względami najbardziej przełomowa rzecz członka Dreamvile. Poprzednie dwa legale były bogate w kawałki długo okupujące rotacje radiowe, z chwytliwymi refrenami i komercyjną melodyką. Większa spójność klimatu po pierwsze, po drugie trzymanie się jednego patentu. Subtelne klawisze fortepianu, klimatyczne sample, niepozorne bębny, postawienie na bardziej surowe brzmienie. Co prawda, momentami robi się nieco sennie i ten minimalizm wpada we własną pułapkę. Jednak gdy w „Apparently” Cole podśpiewuje: „I keep my head high. I got my wings to carry me. I don't know freedom. I want my dreams to rescue me” przy lekkich partiach fortepianu, a w „Love Yourz” przeciąga wersy niczym wolno płynący bit to można
Mogło być źle. Zbyt gorzkie wspominki, emocjonalna katorga i nawet błyskotliwa nawijka i ciekawe wersy nie wystarczyłyby aby uratować trzecie legalne LP. Co prawda, podjazdu a`la Dolerean nie ma, podobnie jak beztroskich wspominek. O ile Onar mianował siebie kiedyś „przemytnikiem emocji” dając album dla delikatnie ujmując temat nie do końca świadomej grupy słuchaczy, to Cole w swojej emocjonalnej wędrówce po przeszłości robi to jak na 29-latka przystało, a więc dojrzale.
Przy albumie koncepcyjnym łatwo wpaść w sidła zwane zmęczeniem głównym wątkiem. W tej nostalgii można jest coś więcej niż osobiste relacje z dojrzewania. Całkowite odkrycie kart zaprocentowało: flow nie pozostawia złudzeń, a liryczna forma cieszy. Mało mainstreamowy, za to najbardziej zbliżony do „świata Cole`a” album. Ten rap od początku miał w sobie bakcyl emocjonalnych szlagierów. Nieraz brakowało pierwiastka nonszalancji, czegoś co by zerwało z poukładanymi elementami w tym rzemiośle. Być może ten powrót do rodzinnego domu był potrzebny by Cole w rapie odnalazł coś nowego. A więc, czy chcesz być szczęśliwy Panie Cole? A może inaczej to ujmiesz? „The other half of you fry, too high to actually fly. One day y'all have to decide, who you gon' be. A scary nigga or a nigga that's gon' rule like me. Keep it true like me, Cole you might be”...

Ocena: 8/10
Krzywa krooopa









poniedziałek, 19 stycznia 2015

„Rap okupanci”.... czyli 5 najbardziej obleganych płyt w drugiej dekadzie XXI wieku. Vol. 1

Co słuchacz to inny gust, co słuchacz to zupełnie inna kolekcja na półce. Zakładam, że każdy fan wydaje corocznie swoje ciężko zarobione pieniądze na dziesiątki długo oczekiwanych nowości. Część z nich, szybko po premierze na wiekuiste czasy przykryje kurz. Okrojone grono CD spotyka odmienny los- katowanie na okrągło. Rysy utrudniające czytanie płyty, zjechana okłada daleka od świeżego, specyficznego pobłysku i zapachu nowości. Dziś na blogu królują prywatni „okupanci”. A więc albumy które przez ostatnich 5-lat najczęściej słuchałem. 

Parias- Parias. Jeden z najbardziej niedocenionych albumów ostatnich lat. Kolaboracja weteranów warszawskiej sceny- Włodi, Eldo, Pelson zapowiadała się jako jeden z ważniejszych materiałów XI wieku. W recenzjach przebijające się rozczarowanie, zastrzeżenie do wtórności Eldoki, słabej formy Pelsona, odgrzewanych kotletach tematycznych bądź zbyt przeciętnej warstwy muzycznej sprawiały wrażenie, że projekt „Parias” to niewypał. Dopiero po kilku podejściach w pełni wpadłem w sidła tej płyty. Surowy w warstwie muzycznej jak i tekstowej, w ściśle zamkniętej formie, daleki od mainstreamowych konceptów, ujmując wprost- to materiał dla wybranych. Ok, może żaden z trójki nie jest w życiowej formie, być może kilka rzeczy należało bardziej dopracować. Bądź co bądź, sporo rzeczy wypaliło, brudne flow Włodka idealne pasujące do bitów Szczura, prosta nawijka reszty ekipy skupiona na przemyceniu emocji. Włodi, Eldo, Pelson- kolejność nieprzypadkowa, to album gdzie prym wiedzie właśnie ten pierwszy. I to właśnie Włodi sprawia, że „Pariasi” potrafią intrygować. Dojrzałe wersy, dojrzałych ludzi dla dojrzałego słuchacza. Album wydany w gorącym okresie dla każdego z trójki- beef z Peją, dziś traktowany jest raczej jako epizod w karierze warszawskich legend. Jednak warto raz od czasu wrócić do 2011 roku i Pariasów. 
Rasmentalism- Za młodzi na Herodów. W częstotliwości odtwarzania polskich płyt wydanych w XXI wieku absolutne podium. Na swoje „5 minut” czekali całkiem sporo. I słuchając „Herodów” można poczuć, że presja była jedną z ostatnich rzeczy jaka była obecna w studio. W swojej recenzji użyłem wyrażenia- „team spirit”, które w pełni określało współprace Rasa i Menta. Stylowe bity z klimatycznymi samplami, subtelnymi bębnami potwierdzający czołową pozycję Menta wśród krajowych beatmakerów. Ras pełen świeżości, z flow niebudzącym jakichkolwiek zarzutów, dziecinną łatwością w składaniu wersów, tekstowo zwracający uwagę jak mało kto w ostatnich latach. Bez grama niepewności– KLASYK 
  
Sokół & Marysia Starosta- Czysta Brudna Prawda. Pierwszy owoc współpracy jednego z najbardziej zaskakujących duetów w historii polskiego rapu. Wzbudzający mieszanie odczucia przed premierą, po singlach wręcz stawiający pytanie „gdzie ten stary, dobry Sokół?”. Sam w tym projekcie doszukiwałem się nowego otwarcia Nocnego Narratora, wodzonego przez damski wokal w zupełnie nowe rewiry. W rzeczywistości CBP okazała się dominacją warszawskiej ikony. Daleki jestem od marginalizowania roli Marysi Starosty w tym jak i w późniejszym wydawnictwie. Delikatne, klimatycznie, łagodzące liryczne brudy Sokoła partie wokali, bity na najwyższym poziomie. Sam Sokół jak za najlepszej czasów, wciąż potrafiący mocnymi metaforami wbić słuchacza w fotel, mający w sobie sporą dawkę refleksji, storytelling intrygujący jak zawsze. O formie Sokoła na CBP można rozpisywać się do usranej śmierci. Ograniczenie się jedynie do stwierdzenia- bezsprzecznie, absolutna czołówka XXI wieku. A prywatny egzemplarz od częstotliwości użytkowania nie nadaje się do publicznej ekspozycji. 
 W.E.N.A.- Daleki Zbliżenia. Mainstremowy debiut WuDoe który wzbudził niemałe emocje wśród słuchaczy. Wchodzący na dużą scenę z mianem jednego z najbardziej wyjątkowych graczy w podziemiu, z jednym z najlepszych nielegali ostatnich lat. Po agresywnym „Wyższym dobru” pióro jakby złagodniało. Wprawdzie zamiast S.A.L.U.T.U.J. mamy równie kategoryczny manifest- „Podstawowe instrukcje”, a motywem przewodnim są nadal osobiste przeżycia WuDoe to jednak flow straciło na pazurze jak i  same linijki. W opiniach przeważająca łatka „klątwy Aptaun” była nad wyrost. „Dalekie zbliżenia” to materiał na tyle zróżnicowany by każdy znalazł coś dla siebie. Począwszy od emocjonalnych i osobistych tracków jak "Bez uczuć" po dojrzałe i klasyczne "Do dnia w którym". Nawet jeśli to monotonny rap to ma to „coś” 
Paluch- Niebo. Osobiście uznaje „Niebo” za szczyt formy reprezentanta poznańskiego Piątkowa. Będący naturalną konsekwencją obranej na poprzednich albumach drogi. Brudny, bezkompromisowy, uliczny styl, liryczna wena owocująca w mocne linijki, goście ewidentnie punktujący na plus. Mimo wszystko, moc tego albumu opiera się na bitach. To one dodały skrzydeł Paluchowi, których zabrakło chociażby na następnym krążku. O ile „Syntetyczna mafia” wnosiła sporo świeżości to z perspektywy czasu można uznać ją jako preludium do piątej solówki. So`Drumatic czy też Matheo wywindowali Poznaniaka na wyższy level. Tekstowo „Niebo” potrafi intrygować,a w połączeniu z charakterystycznym i wyrazistym flow tworzą rzecz na tyle wyjątkową by wracać do niej co pewien czas.


Krzywa kroopa
PS. Wkrótce recenzja nowego J. Cole oraz Noize From Dust 
 

 

czwartek, 15 stycznia 2015

„Pół żartem, pół serio”.... czyli recenzja: Dwa Sławy- Ludzie sztosy

 
Charles Chaplin mawiał- „Ci, co rozśmieszają ludzi, cenniejsi są od tych, co każą im płakać”. W naszym ogródku częściej możemy natrafić na tych drugich. Choć łzy są raczej efektem ich przeciętnego poziomu i braku stylu, a nie brutalnej deklasacji konkurencji. Smutne, płaczliwe historie przy uniwersalnych, patetycznych partiach fortepianu z chropowatym flow, jakie to modne. A SWAG? Wyglądający jak sprowadzone „Igły” po kilku liftingach. Na tle tendencyjnego pejzażu Dwa Sławy z miejsca stają się headlinerem rodzimego newschoolu mocno zapatrzonego na Amerykę.
Zaczynają od szczerego wyznania: „Weź to sobie zapamiętaj - robię muzykę, nie performance. Nie chce być jebany pajacykiem na językach jak Air Jordan. Jeśli masz mnie za kabareciarza, a potem za rapera, to ssij wora. Chuj, że lubimy polecieć se w kulki czasem; figloraj. Fani zawiedzeni "Co to za klimat? Gdzie beka? Gdzie pompa?"- to znaczy, że z wiekiem poważnieją? Nic bardziej mylnego. Jakie są Dwa Sławy każdy widzi, a jeśli nie to szybko zauważy. Spora dawka inteligencji, kąśliwej ironii, błyskotliwego humoru, dystansu oraz groteskowego spojrzenia na rap i rzeczywistość. Kolektyw jak Lato-Szarmach lub Batman i Robin ale to za mało. Na swym legalnym debiucie Dwa Sławy chcą nas przekonać, że status- „Ludzie sztosy” to coś więcej niż chwytliwy hashtag. Tym razem „Ludzie sztosy” to „ludzie wspaniali, wyśmienici, zjawiskowi”. A przynajmniej takie było założenie.
Rok temu Rasmentalim i ich „Herodzi”, dziś Dwa Sławy wchodzą w mainstream we właściwym czasie i z właściwym materiałem. „Ludzie sztosy” nie obroniłyby się jeszcze parę lat temu, a i słuchacz nie przyjąłby takiego materiału z entuzjazmem. SWAG zdążył się już przejeść, a trendy z USA stały się na tyle oklepane, że wypunktowanie kserówek można uznać za wprowadzenie standardów BHP na backstage`u. Nie oszukujmy się, branie całymi garściami z rapsów zza wielkiej wody na ślepo, samo w sobie wygląda słabo. Polski Hustler w furze z grubym przebiegiem i porządną dawkę szpachli, w ciuchach od sponsora. I właśnie to najbardziej koli w oczy...
Po debiucie tej ekipy oczekiwałem zamieszania, kilku buńczucznych przechwałek na FB, zaczepek w wywiadach, proposów od połowy sceny, długoterminowego fame`u. Nie da się przejść obojętnie obok takiego albumu. Aluzji rzuconych w stronę kolegów z branży, sarkastycznego ujęcia rap gry czy też po prostu wysokich umiejętności samych zawodników. Momentami można tutaj zatracić granicę, między ironicznym ugryzieniami, a gorzkimi łykami goryczy: „Mój szef jak polski raper rzadko daje wolne. Kurwa, co za debil, ja pierdolę. Chcę dzień na żądanie, czy jakkolwiek ten dzień zwie się. Wypierdalam stąd, tylko jeszcze F5”. Nawet gdy podejmują się drażliwego tematu jak dziedzina hejtingu, to konwencja, forma i treść idą w jednym rzędzie: „I jesteś w centrum wydarzeń; bukkake. Reklama ciastek i oczywiście z dupy. Jak lepię hasz akceptuję politykę cookies. Telezakupy na tym marnuj swój czas”.
Pod względem nawijki to idealna para nie tylko na zdjęciu. Zarówno Rado i Astek zaliczają zwrotkę za zwrotką bez wpadki. Przyspieszenia, wielokrotne rymy, zmienna intonacja głosem do której nie można się przyczepić, flow w równej, wysokiej formie, składanie zwrotek iście mistrzowskie, wyzbyte pustych linijek, bezsensowych metafor bądź nietrafionych zmian tempa, i wreszcie masa hashtagów. Skoro dotarliśmy do tematu „płotka” to można go uznać za orędownika tego albumu. Dwa Sławy powinni wydać podręcznik dla reszty sceny jak posługiwać się tym cennym narzędziem. Niemal z kwiatka na kwiatek, z wersu na wers gama błyskotliwych powiązań: „Taxi, policja, taxi, policja, taxi, policja; walka kogutów. Mówią, że Radek się tu na złe generalnie zmienił. A ja wiem swoje, man, dobrze się zachowałem; #Lenin. Ludzie sztosy, mamy szacun u bliskich. A więc morda szmato; #Całun Turyński”.
Skoro są Sławy, skoro są rapy a`la z USA, skoro są SWAGi to i trap nie może być niespodzianką. Przepych w linijkach, a w warstwie muzycznej nieco ubogo. Rodzinny kolektyw- Marek Dulewicz i Dulewicz junior czyli- DJ Filip postawił na minimalizm. Mainstreamowe brzmienie ameryki lecz wyzbyte przepychu, za to subtelnie przemycające nowoczesne brzmienie. Produkcje wspominanego rodzinnego duetu sprawiają wrażenie, jakby to z premedytacją muzyka miała być jedynie drugorzędnym dodatkiem, który, aż nadto nie odciąga uwagi od głównego performance`u. Całe szczęście to materiał na tyle zróżnicowany by rozruszać głodnych raperów. Typowe newschoolowe „Człowiek sztos”, w stylu T.I. „Ciężki zawód”, zaskakujące końcówką „Hate- watching” lub ciepły sampel w „O sportowcu, któremu nie wyszło”.
W efekcie „Ludzie Sztosy” to kompilacja kandydatów bangera karnawału, a co tam, nawet 2015 roku. Wspólnym numer z Quebonafide, nieco ASAPowy singlowy track „Ciężki zawód”, damsko-męskie „Kobiety sztosy”, konkretne „SMGŁSK”. Wymieniać można dalej. Gdy trzeba, wówczas chilloutowy klimat nieco temperuje zapędy głównych bohaterów.
Być może te groteskowe rozkminianie rzeczywistości długo blokowało fame dla tej niebanalnej ekipy, a słuchacz nie był gotowy by przetrawić jazdy po swoich idolach. Bo „Ludzie sztosy” obok popisów technicznych, dziesiątek hashtagów i w mistrzowski sposób poskładanych zwrotek tak, że mogliby udzielać korepetycji kolegom z branży, dostarczają nam nagiej prawdy o SWAGu w wydaniu polskim. Retoryka tego rapu jest bliska koncepcji komedii starogreckiej. To co może śmieszyć między wierszami zawiera gorzką prawdę. Z pewnością nie jest to klasyczna wersja rap-kabaretu. Prędzej świetnie rozumiejących się wodzirejów, którzy z wrodzonym luzem nie wysilają się by porwać tłum, a chwilami przebijająca się powaga nie brudzi dzieła. Efekt- płyta w pełni autentyczna, której piętno Ameryki nie budzi kompleksów.
Wciąż obecna charakterystyczna doza humoru i prześmiewczego tonu nadal porywa. Przy wysokiej, wręcz miażdżącej formie powalający jak oddech żula nad ranem, tej czysto technicznej jak i lirycznej „Ludzie sztosy” aspirują do roli klasyka, nawet jeśli ten materiał potrzebuje czasu by zostać docenionym. Recenzję nie mogę nie zakończyć stwierdzeniem, że jakby nie patrzeć, póki co- PŁYTA ROKU! S. jak SWAG, s. jak Sztosy, s. jak Sławy!


Ocena: 9/10
Krzywa kroopa
Pozdrawiam 



piątek, 9 stycznia 2015

„2+2=5”... czyli recenzja Hades/Emade/DJ Kebs- „Czasoprzestrzeń”

W zasadzie, ten album mógłby posłużyć jako soundtrack do pierwszego lepszego filmu o bezsensie egzystencji pokolenia współczesnych 20-parolatków bądź służyć jako substytut antydepresantów. Niby nic odkrywczego, system nadal jest zepsuty, rzeczywistość dobija, a przeciętny nastolatek marnuje kolejną godzinę w „internetach” zatracając własne „ja”. Sprawdzanie tego albumu w okresie świątecznym to jak bezalkoholowy weekend- coś sprzecznego z naturą. A jednak ma to sens.
Jeszcze parę tygodni temu umieszczanie nowego wydawnictwa członka HiFi Bany w czubie rocznego podsumowania wydawało się anomalią. Niemal rok po nieudanym albumie RH- i wcześniejszej, równie przeciętnej współpracy z O.S.T.R. nastroje są zupełnie inne. Ten który zdaniem wielu jest już skończony, a jego pozycja w rodzimej rap gdzie to hipokryzja branży powraca . Powtarzana jak mantra klasyka o przehypowanych graczach w tym przypadku wpada w własną pułapkę.
W stylu mainstreamowych MC czyli tendencyjnie- Mroczne zapowiedzi ze wstępu recenzji nieco mydlą oczy. „Czasoprzestrzeń” to nie kolejna pseudo epicka kultywacja wszechobecnego zła, zepsucia popkultury i słabości człowieka. Zresztą, nigdy nie posądzałem Łukasza o takie zapędy. Traktowanie tego albumu jako kontynuacji pierwszego solowego LP byłoby nadużyciem, choć niedaleko pada jabłko od jabłoni tak i w tym przypadku można z miejsca znaleźć masę pokrewieństw: brudne, surowe ale jednocześnie rozbudowane aranże, szorstkie monotonne flow przykuwające uwagę czy też mętna aura zza oknem.
Wyprzedzając fakty- udany powrót Hadesa mógł dojść do skutku jedynie przy bitach z najwyżej półki, przy bitach wpisujących się w brudne, plastyczne wokale, kipiące szarzyzną przeciętnej Polski. Takich które wycisną ostatnie poty z możliwości warszawskiego rapera, z szorstkiego flow uczynią klimatyczny środek przekazu emocji, a wszelkie niedostatki zakryją niepozorne parte basów i bębnów. Właśnie tego brakowało Hadesowi w ostatnim czasie. „Czasoprzestrzeń” to kolejny diament w koronie Emade. 1/2 Tworzywa Sztucznego w ponurych, ciężkich, wolno tętniących podkładach osadzonych w scenerii robotniczych blokowisk dużych miast, błota zmieszanego ze śniegiem i mechaniczności ślepego tłumu w pełni oddaje klimat ostatnich tygodnii. Staranne rzemiosło, gdzie wyrażenie- doskonałe proporcje nabiera na znaczeniu.
Bo jak inaczej określić sekwencje krótkich sampli, proste a jednak chwytające bębny w „Muzyka z brodą”, ciężkie basy w „Dilerzy i dziwki” bądź zupełnie przeciwstawne w nastroju- subtelne gitary z równie lekkim samplem w „Nigdy w życiu”. Gama użytych środków jest na tyle bogata by zapełnić nie jedną dyskografię. Momentami kunszt tych produkcji przewyższa możliwości Hadesa, te wokalne jak i liryczne obniżając rangę albumu z „klasyka” na jedynie lub „aż”- „dobry album”.
Wystawianie wzorowej laurki warszawskiemu producentowi to jedno. Drugie, to kunszt ostatniego z autorów tego projektu. Ustawiony na końcu w tytule choć jego rola na tej płycie jest bezsprzecznie niepodważalna. DJ Kebsa można potraktować jak sędziego na ringu, pilnującego by obaj nie poszli za daleko. Cuty zaskakujące jak ten z „Dziewiećdziesiątki”, bądź liczne scratche ożywiające atmosferę, wszystko we właściwych proporcjach.
Nie bez przyczyny w tytule recenzji zawarłem Orwella. Przed sprawdzeniem tego albumu obawiałem się, że główny współwinowajca będzie próbował mącić, kolejny raz odcinając kupony. Kulejący na poprzednich projektach Hades, na „Czasoprzestrzeni” jakby zyskujący skrzydła.: „Budzę się w nocy na pomoc (hardcor). Idę na balkon ochłonąć. Otwieram oczy widzę na zielono. Jak komandos długopis białą bronią. On tnie gardło, bujaj głową. Już Nie jesteś sobą, jesteś sową, słowo. Lunatycy chodzą po podwórkach. Donnie Darko gdzie twoja pigułka. Moje miasto to dżungla agresja. I dzikie zwierzęta w szczękach twoje żebra”.
Liryczne powstanie z kolan jest niepodważalne. Czego w swej nawijce nie poruszy to sprawdza się, plastyczne obrazy: „Wpadnę w ocean głęboki jak kosmos. Skaczę na głowę z jachtu, gwiazdy wyławiam jak perły. Moje prywatne, ogromne akwarium. Góra, dół, błędnik robi mnie w chuj, dawaj Valium, baby, zanim nerwy zjedzą mój mózg. Koniec imprezki, zbieraj confetti. Kilometry dróg, setki tysięcy. Bagażnik pełny hajsu za rap, chciałbym”, jest dobrze, lekkie metafory i skrupulatnie budowane opisy: „Ikar syn Dedala, ojciec uczył go spadać. Niech złote słońce zawsze na naszych bladych twarzach. Będzie co ma być, wiem ze to żaden hit. FB chce się żyć, enter – nie mów nic” nie ma do czego się przyczepić. Im dłużej trwa spędzony czas z „Czasoprzestrzenią” tym bardziej grudniowy monolog nabiera na smaku.
O ile, toporna, monotonna i prosta nawijka na poprzednich projektach mogła irytować to w tych posępnych produkcjach w pełni się sprawdza. Głos członka HiFi Bandy nigdy nie będzie umożliwiał takiego rozwoju by flow było uniwersalne, przynajmniej na poziomie naszego podwórka. Rzecz w tym, że w swojej dyscyplinie potrafi brylować jak mało kto. „Robo Ty” gdzie bez popisów rzucający jakby z przymusu wersy Hades wręcz wymusza uwagę, w „Nie przestaniemy” gdzie leniwa nawijka świetnie wpisuje się w bit lub w pojedynczych chwilach udane przyspieszenia, przy stricte miejskich, nocnych produkcjach te flow staje się złotym środkiem.
Pogłoski o końcu Hadesa można odłożyć do lamusa. Nie ma tu zaskoczeń ze strony Hadesa, jest za to rap o określonej dacie ważności, nieco przewidywalny ale gwarantujący solidność, skuteczne wykorzystywanie bitu, wyczucie klimatu, „chemię” z DJ i producentem, i ostatecznie-wysoką formę samego gracza. Na „Czasoprzestrzeni” nie spotyka nas żaden, „nowy” Hades, po prostu ten „stary” trafił na właściwą drogę. Ciężki haust życia, odrzucenie różowych okularów, sinusoida emocji ostatecznie zaprowadza w cieplejsze rejony, przynajmniej bit sprawia takie wrażenie.
„Czasoprzestrzeń” traktuje jako imperium młodszego z braci Waglewskich, potwierdzenie klasy DJ Kebsa i w ostateczności- udany powrót samego Hadesa. Wreszcie trafiający na idealnego dla siebie producenta, wreszcie nagrywający rap w zgodzie ze swoimi predyspozycjami. Choć Konsensus idealny- Hades nie przeszkadza Emade. Emade nie stoi na drodze DJ Kebsowi, a DJ Kebs do spółki z Emade skutecznie prowadzi Hadesa. 

 
Ocena: 8/10
Krzywa kroopa
Pozdrawiam

 

piątek, 2 stycznia 2015

Happy New Year!...czyli subiektywne podsumowanie 2014 roku


Tytułem  wstępu. Witamy 2015 roku, mam nadzieje, że lepszym dla polskiego rapu. Dziś podsumowanie tego co działo się na krajowym podwórku i na głównej scenie w USA. 

Płyta roku (Polska)- Włodi- Wszystko z Dymem. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy rok 2014 dał nam jakikolwiek album na miano "klasyka" i czy w połowie drugiej dekady XXI wieku kondycja krajowej sceny jest lepsza niż parę lat temu. Silna Alkopoligamia- Mes, który jednak w moim odczuciu przegrał z Włodkiem ale jednocześnie zajął miejsce na podium, Kuba Knap? Na niego przyjdzie jeszcze czas. Asfalt? Byli solidni i równi, ale i im zabrakło rapera który by dostarczył album roku. Prosto? Sorry, ale Hadesowi przyznaje "zaledwie" pudło. "Wszystko z Dymem"- owoc w pełni dopracowany będąc kwintesencją stylu członka Molesty, a więc mocnej liryki, dojrzałych przemyśleń w otoczce rasowych bitów.  Włodi jak wino, im starszy tym lepszy.
W czubie peletonu pozostali:

2.Ten Typ Mes- Trze`ba było zostać dresiarzem
3.Sarius- Daleko jeszcze?
4. Kuba Knap- Lecę, chwila, spadam
5. PRO8L3M- Art Brut
6. DJ Eprom&Sensi- Boom Bap Bogie
7.Hades/Emade/DJ Kebs- Czasoprzestrzeń
8. Flint- Zła sława
9. Tede- Kurt Rolson
10. Abel- Ostatni Sarmata



Rookie Of The Year- Kuba Knap. WIelu słuchaczy spodziewało się, że to Quebonafie rozjebie 2014 roku. Udanie rozpoczęcie roku w duecie z Eripe lecz na pierwsze LP na legalu przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. "Podniebny kot" mimo statusu debiutanta wszedł w mainstream z wielkim przytupem pozostawiając resztę "świeżaków" daleko z tyłu. Już na ostatnim nielegalu ogromny potenchał "następcy Mesa" zwracał uwagę. Charakterystyczne flow, trafne socjologiczne wywody, zmysł do wyborów gustownych bitów, umiejętność porywania słuchaczy. Kogoś ten opis przypomina? "Knap kiedyś fan, dziś mówią spadkobierca. Kiedyś chciałem zdjęcia z tymi trzema. Dziś piję wódę z tymi trzema w ich furze i nadal nie dowierzam".
.Debiutami wartymi odnotowania są ponadto: LJ Karwel- Niepotrzebne skreślić, solówka Abel-Ostatni Sarmata oraz Żyto- Wiry.


Nielegal roku- PRO8L3M- Art Brut. Wybór zupełnie oczywisty. Waszawski duet poszedł krok dalej od ostatniej EP-ki. Projekt oparty niemal wyłącznie na polskich samplach, intrygująca moc rapu Oskara. Od dawna żadne podziemne wydawnictwo nie narobiło takiego szumu. KLASYK


Kolabo roku- VNM, Kuba Knap, W.E.N.A., Kuban- Tour of Year. To kawałek w którym wszystko zagrało na szkolną "szóstkę". Bit- respekt So`Drumatic, i jak nawinął Kuba Knap- nie jeden raper nawet nie wiedziałby jak kiwać do niego głową. Czterech raperów w pełni czujących klimat. Co nie jest przypadkiem, Venom lub Kuba Knap zdążyli już wcześniej udowodnić, że z praca z producentem Prosto Label owocuje w dobre kawałki. Współpraca roku i jednocześnie jedno z lepszych nagrań.


Producent roku- Emade. To był rok dobrych produkcji. DJ Eprom odkurzający oldschoolowym styl, Soulpete wydający rzecz niespotykaną jak dotąd, jednocześnie cholernie dobrą, Sir Mich będąc świadomy nowych trendów i świetnie poruszający się w nowoczesnych brzmieniach, czy też wracający w ostatnich tygodniach Noon do spółki z HV lub Czarny HiFi mocnym akcentem zaznaczyli swoją obecność w polskim rapie A.D.2014. Mało kto potrafi z posępnych, niepozornych dzwięków stworzyć epopeję która rozbudziła skazanego przez wielku na koniec Hadesa. Co prawda, sukces "Czasoprzestrzeni" to nie tylko dzieło jednego z braci Waglewskich ale bez solidnych fundamentów ten projekt legł by w gruzach.
Album producencki roku- Soulpete- Soul Raw. Na temat tego albumu można rozpisywać się godzinami.  Na przekór napisze krótko- pozycja obowiązkowa!


Wtwórnia nr 1.- Alkopoligamia/Asfalt Records. Pierwsze półrocze wskazywało na to, że sotłeczna Alkopoligamia zgarnie palmę pierwszeństwa wśród hiphopowych wytówrni. Mocne pozycje w drugiej części roku jak DJ Eprom&Sensi i Sarius na bitach O.S.T.R. ostatecznie pokazały, że to dwie wytwórnie wiodły prym wśród labeli.


Klip roku (Polska)- Fisz/Emade- Pył feat. Justyna Święs. W tej kwesti nasza rapowa scena się nie popisała. Przytoczone przez Popkiller.pl zestawienie najpopularniejszych teledysków na YouTube rozczarowało. Choć mam świadomość, że YouTube okupują głównie młodsi słuchacze to owe zestawienie okazuje jeden smutny trend- #Gimb_money. "Pył" video promujące ostatni album duetu Fisz/Emade, wyróżniony Yachem za najlepszy polski teledysk będący prostym, a zarazem nurtujący obrazem w pełni oddaje klimat nagrania.


MVP- PRO8L3M. Jak napisałem w swojej recenzji, ten duet to największe zaskoczenie na plus w ostatnich latach. Muzycznie rzecz dla wybranych, mających w Polskiej muzyce utopione sentymenty, emocje bądź lata młodości. Ale i sama muzyka nie wystarczyła by gdyby nie rap. Mało kto spodziewał się, że typ o soczystym flow, momentami skrajnie niewyraźnym zastrzęśnie całą sceną. Oskar ma jedną cechę która wyróżnia wybitnych raperów, a której brakuje tak wielu- haryzmę. Bez promocji, głośnych featów, lokowania produktu w tanich klipach PRO8L3M zawstydził przehypowanych nudziarzy.


Kawałek roku (Polska)- DJ Tuniziano feat. JWP, Warszafski Deszcz, Sir Mich. Klasyk Wu-Tang odświeżony przez czołowego DJ w kraju, z doświadczonymi wyjadaczami. Efektem jest mistrzowski track. Żaden z MC nie zawiódł, a sam kultowy kawałek nabrał świeżości.Tak się robi hip-hop...


Najważniejszy beef- (-) Kategoria którą odpuszczam. W tej dziedzinie na ziemi Polskiej jak i na matczynym terenie hip-hopu było delikatnie mówiąc...słabo.

Zaskoczenie roku- Vixen. Poprzednie wydawnictwa byłego już członka RPS poza przyzwoitym poziomem niczego nie wnosiły. "Loco Tranquilo" to zupełnie nowe otwarcie w karierze i zupełnie nowy Vixen. Pełen wirtuozerii, charyzmy, wyczucia smaku. I oby bardziej szalona część wzięła górę w tym nietuzinkowym alter ego. 


Rozczarowanie- Tau/Ab-Soul. Z całym szacunkiem, w pełni szanuje postać Tau, jego przemianie i chęć ewangelizacji rapu i młodzieży. "Oddaje płytę tym którzy szukają Boga"- ok, tylko zamiast poszukiwań Boga, dojrzałych rozważań na temat egzystencji i relacji ze Stwórcą, mamy do czynienia z intensywnym kazaniem. Nie odmawiam "Remedium" wysokiego poziomu. Dla wielu jest to czołówka roku i trudno odmówić im racji bo i argumenty się poniekąd zgadzają. Muzycznie spójna i porywająca, orygnialnością wręcz kipiąca, a sam gospodarza pokazujący że raperem jest z wysokiej półki. Lecz momentami zahaczające o taniość wnioski, wyświechtane hasła bądź po prostu słabsze wersy jak o antyglobaliście w Nike obniżają rangę tego wydawnictwa. Szkoda, bo przy odejściu od bycia bardziej Papieskim od Papieża Tau mógłby roznieść scenę.

Ab-Soul- od pierwszego zetknięcia się z reprezentantem Black Hippy miałem przekonanie, że w rap grze pozostawi swój ślad jak mało kto. O "These Days..." co prawda można napisać sporo pozytywnych rzeczy lecz przy potencjale członka TDE to i tak za mało. Nie do końca sprawdziła się koncepcja albumu podobnie jak i sam gospodarz monotonnie wodzący. Mimo wszystko, nadal widzę w tym typie szansę na lepsze czasy dla brudnego, stylowego rapu.


Powrót-Noon. Zaraz, zaraz jaki powrót? A tak, kilka lat Noon trzymał się na uboczu, powrót być może nie przyniósł albumu wybitnego lecz pokazał, że nie bez przyczyny byłego członka składu Grammatik uznajemy za legendę sceny. 


Klip roku (USA)-  Schoolboy Q- Break The Bank. Klipy w mainstreamie zza Wielką Wodą opanowała epidemia. Dupy, dupy, dupy i jeszcze raz dupy wszędzie. Ok, kobiece pośladki były obecne w teledyskach nie od wczoraj lecz takiego nawału damskich "zderzaków" jeszcze nie grali. Między innymi dzięki tylnej części ciała Nicki Minaj może zawdzięczać sukces w 2014 roku. Klipem roku w prywatnym zestawieniu zostaje gruby sztos- "Break The Bank". Oxymoron nie do końca przekonał, o czym świadczą recenzję w USA, jednak osobiście widzę ten krążek w czołówce roku. Video z córką Quincy`ego zrealizowany w rodzinnym L.A. szybko zachęca do ponownego sprawdzenia.


Album roku (Świat)- Big K.R.I.T.- Cadillictica. Rap w USA roku 2014 do szczególnie udanych zaliczyć nie może lecz kilka dobrych albumów mainstreamowi amerykańskiego odmówić nie można. Run The Jewels2, Schoolboy Q, J.Cole, powrót w dobrym stylu weteranów czyli A Better Tomorrow ekipy Wu-Tang Clan lub w niezłym stylu potwiedzający duży potencjał Fabolous.Dlaczego akurat Cadillictica? W prywatnym rankingu minimalnie wyprzedziła RTJ2. Na nowym legalu gracza z Missisipi nie ma słabych momentów. Flow wbijające w fotel, tekstowo intrygująca, muzycznie wprowadzająca w klimat. To jeden z tych albumów co okupuje przez długie tygodnie odtwarzacz.Z czystym sumieniem- KLASYK.


Hot16 Challenge-Kękę. Nie przekonała mnie taka "forma" rapu. Ale wolę raperów wrzucajacych swoje często wymuszone, nieogarnięte i mało orygnialne 16tki niż polewających się zimną wodą. Miano "Króla" gorących szesnastek przyznaje reprezentantowi Radomia- Kękę. Jako jeden z niewielu podszedł do tematu na luzie i bez spiny w zgodzie ze swoją prostą aczkolwiek charakterystyczną nawijką potwierdził wysoką formę z ostatnich miesięcy- obecność na Kodex V bądź kilka świetnych featów. Warto czekać na marzec i drugi legal dla Prosto.
Na podium również widzę- Tede`go i Sariusa.
 


Kawałek roku (USA)- Big K.R.I.T.- Cadillictia. Przypominam, to ranking subiektywny więc pewnie niewiele osób zgodzi się z moimi wyborami. Tytułowe nagranie z ostatniego LP Big K.R.I.T.`a  to kwintesencja stylu 28-letniego rapera z Missisipi. Nienaganna technika, świetne przyspieszenia, lirycznie wybijający się przed szereg, refrem na długo wpadający do głowy. "Replay" w ciągłym użyciu.
Również Yelawolf z kawałkiem "Till It`s gone" zasługuje na pochwały.


MVP (USA)- J.Cole. Pochwały o albumie roku okazały się być nad wyraz. Od urodzonego we Frankfurcie rapera lepsze albumy wydali wcześniej wspominani Big K.R.I.T. oraz RTJ. "2014 Forest Hills Drive" pozostawia po sobie niedosyt, a zarazem pokazującym progres i że obrana droga okazała się właściwa. 


Mixtape roku (USA)- (-). Lepiej przemilczeć, tzn. ominąć tą kategorie. 

Producent roku (USA)- Statik Selektah. Wybór mocno subiektywny. Co prawda, z łatwością można znaleźć grono beatmeakerów o których było głośniej. W tych stricte eastcoastowych beatach można znaleźć wszystko to co najlepsze w rapie z NY. Nic dziwnego że debiut Joey Bada$$`a budzi takie emocje.


Debiut USA- YG. Nie jest to mój faworyt. I pewnie nigdy nie będzie. Wybór mocno naciągnięty. Konkurencji w zasadzie brak. Ale to nie powód do dumy...




Skoro nowy rok to i czas na życzenia noworoczne. Życzył bym sobie wszystkim którzy w tej kulturze tkwią by rap w wydaniu Polskim jak i globalnym był lepszy niż ten z ostatnich 12 miesięcy, by przybyło Nam kilka klasyków, grubych sztosów, beefy były oparte na argumentach i dalekie od fochów a`la gimbus, na scenie było mniej kserówek, a wykonawcy nie kopiowali wszystkiego na ślepo. Czego można się spodziewać po 2015 roku? Joey Bada$$ w pierwszej połowie roku narobi wielkiego szumu, a K.Dot będzie najgłośniejszą ksywką sprawiając ból głowy wielu osobom. Na naszym "podwórku" mam wielkie oczekiwania co do nowy wydawnictw Rasmentalim, Dwa Sławy, Kękę, kolejnej solówki TDF-a, legalnego debiutu Quebonafide. "Życie depcze wyobraźnie" więc tak dobrze zapewne nie będzie. Mimo wszystko kozackiego rapu A.D. 2015! 

Krzywa Kroopa

Pozdrawiam