sobota, 24 stycznia 2015

„Muzyka emocjonalna”... czyli recenzja: J. Cole- 2014 Forest Hills Drive

 
We wrześniu ubiegłego roku minęły 3lata od legalnego debiutu J. Cole`a Pod skrzydłami samego Jay-Z z potężnymi promo singlami i całą promocyjną maszynerią. Po wielkiej pompie przyszedł czas na dyskretny powrót. Niczym skradający się kot na czterech łapach, bez głośnych zapowiedzi, marketingowej akcji i przechwałek na social media urodzony we Frankfurcie raper wraca ze swoim trzecim LP jednocześnie zabierając Nas do rodzinnego 2014 Forest Hills Drive w Fayetteville.
Od ponad dekady domem Jermaine`a Cole`a jest serce Eastcoastu. Początki dorosłego życia na ulicach NY sprawiły, że mimochodem „Wielkie Jabłko” wrosło w „świat Cole`a”, w muzykę jak i w postrzeganie rzeczywistości. Korzenie jednak pozostały, a dystans do rodzimej Północnej Karoliny z biegiem lat zmalał. Zbliżając się powoli do wieku Chrystusowego Cole zdecydował się na powrót do przeszłości i ostateczne odcięcie pępowiny...
Jedno słowo przychodzi mi do głowy słuchając pierwszych kawałków z 2014 Forest Hills Drive- „nieodwracalne”. A jednak jakby na przekór gospodarz brnie wstecz. Rozpoczynający album delikatny fortepian, lekki, wręcz kipiący emocjami głos stawiający główne pytanie na tym albumie: „Do you wanna, do you wanna be, free? Do you wanna, do you wanna be, happy?”. Jak kilka lat temu wysyłająca list grupa Fleexip tak dziś, pytanie to kieruje do samego siebie. Nie ma co przedłużać podchodów, to melancholia będzie przewodził tej wędrówce.
Na pierwszy rzut oka, kolejny album z kategorii „depresja rapera”. Gdzieś między wierszami można zauważyć pustkę za czymś utraconym w młodzieńczych latach, sprawy nie do końca rozliczone czy też rysy na psychice. Rodzinny dom, brak autorytetów, złe wybory, z tym wszystkim zmierza się J. Cole: „Another day another rhyme ho. Another day another time zone. Today, I woke up feeling horny so it's only right. Zachowując chronologię wydarzeń, krok po kroku prowadzi Nas po bolesnych zakamarkach swej pamięci. I żeby nie zabrzmiało to patetycznie,
Przy tendencji do wyrzucania emocji, ten album można potraktować jako swoistą próbę sił. Po 2014 Forest Hills Drive można spodziewać się wszystkich, mocnych stron Cole`a, od umiejętności wprowadzenia słuchacza w centrum wydarzeń po żywiołową modulację flow. I tak właśnie jest. Warto dać się porwać w lekturę tego pamiętnika. Barwne lovestory mimo gatunkowej banalności potrafi frapować od pierwszego wejrzenia: „I grew up, a fucking screw up. Tie my shoe up, wish they was newer Damn, need something newer. In love with the baddest girl in the city, I wish I knew her. I wish I won't so shy, I wish I was a bit more fly. I wish that I, could tell her how I really feel inside”. Przy gniewnym flow można odłożyć na bok grzechy z poprzednich płyt i nieco flegmatycznie wrzucanych wersów. Gniew, frustracja, sporo tego się uzbierało. Już na „Be free” kipiało od nagromadzonych napięć. Wreszcie Cole otworzył się jak przeciętny zjadacz chleba przy kolejnej setce. Co automatycznie przełożyło się na jakość wersów: „What's the price for a black man life? I check the toe tag, not one zero in sight. I turn the TV on, not one hero in sight. Unless he dribble or he fiddle with mics. Look out the window cause tonight the city lit up with lights, cameras and action”. Ten stan rzeczy to chleb powszedni na trzecim legalu: „Just got paid what Cochran got paid to free OJ. Just to share my life on the stage in front of strangers. Who know a nigga far too well, and that's the danger. Know me better than I know myself. I rip a page out my notebook in anger. And let these thoughts linger, singing”. Są emocję, jest moc i jest liryczna forma.
Nie wiele brakowało, a wysoka forma niewiele by pomogła. Być może sam storytelling na wysokim poziomie, mocno ekshibicjonistyczne linijki o początkach dorosłego życia byłyby zbyt banalne, a dawka melancholii za ciężka na jeden krążek. Siłą tego album jest przede wszystkim zmiana jaką możemy dostrzec. Ta, czysto związana z rap grą, a więc bardziej przekonywujące flow, bijące od skrajnych emocji oraz zmiana jaką dostrzegamy z tracku na track. Od wcześniej wspominanego miłosnego zawodu i pierwszego seksu przez przestrogę z dilerką w tle, brudną stronę sukcesu w branży, zepsutej strony mamony po pragnienie prawdziwej miłości czy też nostalgią za prawdziwym domem z czasów dzieciństwa- „I like to write alone, be in my zone. Think back to Forest Hills, no perfect home. But the only thing like home, I've ever know”. To właśnie tęsknota za popchnęła członka Roc Nation do tego krążka i to ona jest matką tego sukcesu.
Kilka rzeczy nie do końca za grało. Głośne wersy w „Fire Squad”: „History repeats itself and that's just how it goes. Same way that these rappers always bite each others flows. Same thing that my nigga Elvis did with Rock n Roll. Justin Timberlake, Eminem, and then Macklemore. While silly niggas argue over who gon' snatch the crown” to coś więcej niż wbijanie kija w mrowisko. Abstrahując od tego poglądu, momentami zbyt duża dawka poczucia własnej wartości może reaktywować loże szyderców. Bo ciężko jest przejść obojętnie wobec porównań do Rakima bądź wersów o białym rapie. Jednak całą akcję z odejściem od statusu Szwajcarii należy uznać za udaną. Przecież to ten sam J. Cole który niedawno chował się przed pójściem na całość.
2014 Forest Hills Drive to pod wieloma względami najbardziej przełomowa rzecz członka Dreamvile. Poprzednie dwa legale były bogate w kawałki długo okupujące rotacje radiowe, z chwytliwymi refrenami i komercyjną melodyką. Większa spójność klimatu po pierwsze, po drugie trzymanie się jednego patentu. Subtelne klawisze fortepianu, klimatyczne sample, niepozorne bębny, postawienie na bardziej surowe brzmienie. Co prawda, momentami robi się nieco sennie i ten minimalizm wpada we własną pułapkę. Jednak gdy w „Apparently” Cole podśpiewuje: „I keep my head high. I got my wings to carry me. I don't know freedom. I want my dreams to rescue me” przy lekkich partiach fortepianu, a w „Love Yourz” przeciąga wersy niczym wolno płynący bit to można
Mogło być źle. Zbyt gorzkie wspominki, emocjonalna katorga i nawet błyskotliwa nawijka i ciekawe wersy nie wystarczyłyby aby uratować trzecie legalne LP. Co prawda, podjazdu a`la Dolerean nie ma, podobnie jak beztroskich wspominek. O ile Onar mianował siebie kiedyś „przemytnikiem emocji” dając album dla delikatnie ujmując temat nie do końca świadomej grupy słuchaczy, to Cole w swojej emocjonalnej wędrówce po przeszłości robi to jak na 29-latka przystało, a więc dojrzale.
Przy albumie koncepcyjnym łatwo wpaść w sidła zwane zmęczeniem głównym wątkiem. W tej nostalgii można jest coś więcej niż osobiste relacje z dojrzewania. Całkowite odkrycie kart zaprocentowało: flow nie pozostawia złudzeń, a liryczna forma cieszy. Mało mainstreamowy, za to najbardziej zbliżony do „świata Cole`a” album. Ten rap od początku miał w sobie bakcyl emocjonalnych szlagierów. Nieraz brakowało pierwiastka nonszalancji, czegoś co by zerwało z poukładanymi elementami w tym rzemiośle. Być może ten powrót do rodzinnego domu był potrzebny by Cole w rapie odnalazł coś nowego. A więc, czy chcesz być szczęśliwy Panie Cole? A może inaczej to ujmiesz? „The other half of you fry, too high to actually fly. One day y'all have to decide, who you gon' be. A scary nigga or a nigga that's gon' rule like me. Keep it true like me, Cole you might be”...

Ocena: 8/10
Krzywa krooopa









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz