We wrześniu ubiegłego
roku minęły 3lata od legalnego debiutu J. Cole`a Pod skrzydłami
samego Jay-Z z potężnymi promo singlami i całą promocyjną
maszynerią. Po wielkiej pompie przyszedł czas na dyskretny powrót.
Niczym skradający się kot na czterech łapach, bez głośnych
zapowiedzi, marketingowej akcji i przechwałek na social media
urodzony we Frankfurcie raper wraca ze swoim trzecim LP jednocześnie
zabierając Nas do rodzinnego 2014 Forest Hills Drive w
Fayetteville.
Od
ponad dekady domem Jermaine`a Cole`a jest serce Eastcoastu. Początki
dorosłego życia na ulicach NY sprawiły, że mimochodem „Wielkie
Jabłko” wrosło w „świat
Cole`a”, w
muzykę jak i w postrzeganie rzeczywistości. Korzenie jednak
pozostały, a dystans do rodzimej Północnej Karoliny z biegiem lat
zmalał. Zbliżając się powoli do wieku Chrystusowego
Cole zdecydował się na powrót do przeszłości i ostateczne
odcięcie pępowiny...
Jedno
słowo przychodzi mi do głowy słuchając pierwszych kawałków z
2014 Forest Hills Drive- „nieodwracalne”. A jednak jakby na
przekór gospodarz brnie wstecz. Rozpoczynający album delikatny
fortepian, lekki, wręcz kipiący emocjami głos stawiający główne
pytanie na tym albumie: „Do you wanna, do
you wanna be, free? Do you wanna, do you wanna be, happy?”. Jak
kilka lat temu wysyłająca list grupa Fleexip tak dziś, pytanie to
kieruje do samego siebie. Nie ma co przedłużać podchodów, to
melancholia będzie przewodził tej wędrówce.
Na pierwszy rzut oka,
kolejny album z kategorii „depresja rapera”. Gdzieś między
wierszami można zauważyć pustkę za czymś utraconym w
młodzieńczych latach, sprawy nie do końca rozliczone czy też rysy
na psychice. Rodzinny dom, brak autorytetów, złe wybory, z tym
wszystkim zmierza się J. Cole: „Another day another rhyme ho.
Another day another time zone. Today, I woke up feeling horny so it's
only right”.
Zachowując chronologię wydarzeń, krok po kroku prowadzi Nas po
bolesnych zakamarkach swej pamięci. I żeby nie zabrzmiało to
patetycznie,
Przy
tendencji do wyrzucania emocji, ten album można potraktować jako
swoistą próbę sił. Po 2014 Forest Hills Drive można spodziewać
się wszystkich, mocnych stron Cole`a, od umiejętności wprowadzenia
słuchacza w centrum wydarzeń po żywiołową modulację flow. I tak
właśnie jest. Warto dać się porwać w lekturę tego pamiętnika.
Barwne lovestory mimo
gatunkowej banalności potrafi frapować od pierwszego wejrzenia: „I
grew up, a fucking screw up. Tie my shoe up, wish they was newer
Damn, need something newer. In love with the baddest girl in the
city, I wish I knew her. I wish I won't so shy, I wish I was a bit
more fly. I wish that I, could tell her how I really feel inside”.
Przy gniewnym flow można odłożyć na bok grzechy z poprzednich
płyt i nieco flegmatycznie wrzucanych wersów. Gniew, frustracja,
sporo tego się uzbierało. Już na „Be free”
kipiało od nagromadzonych napięć. Wreszcie Cole otworzył się jak
przeciętny zjadacz chleba przy kolejnej setce. Co automatycznie
przełożyło się na jakość wersów: „What's
the price for a black man life? I check the toe tag, not one zero in
sight. I turn the TV on, not one hero in sight. Unless he dribble or
he fiddle with mics. Look out the window cause tonight the city lit
up with lights, cameras and action”.
Ten stan rzeczy to chleb powszedni na trzecim legalu: „Just
got paid what Cochran got paid to free OJ. Just to share my life on
the stage in front of strangers. Who know a nigga far too well, and
that's the danger. Know me better than I know myself. I rip a page
out my notebook in anger. And let these thoughts linger, singing”.
Są emocję, jest moc i jest liryczna forma.
Nie
wiele brakowało, a wysoka forma niewiele by pomogła. Być może sam
storytelling na wysokim poziomie, mocno ekshibicjonistyczne linijki o
początkach dorosłego życia byłyby zbyt banalne, a dawka
melancholii za ciężka na jeden krążek. Siłą tego album jest
przede wszystkim zmiana jaką możemy dostrzec. Ta, czysto związana
z rap grą, a więc bardziej przekonywujące flow, bijące od
skrajnych emocji oraz zmiana jaką dostrzegamy z tracku na track. Od
wcześniej wspominanego miłosnego zawodu i pierwszego seksu przez
przestrogę z dilerką w tle, brudną stronę sukcesu w branży,
zepsutej strony mamony po pragnienie prawdziwej miłości czy też
nostalgią za prawdziwym domem z czasów dzieciństwa- „I
like to write alone, be in my zone. Think back to Forest Hills, no
perfect home. But the only thing like home, I've ever know”.
To właśnie tęsknota za popchnęła członka Roc Nation do tego
krążka i to ona jest matką tego sukcesu.
Kilka
rzeczy nie do końca za grało. Głośne wersy w „Fire Squad”:
„History
repeats itself and that's just how it goes. Same way that these
rappers always bite each others flows. Same thing that my nigga Elvis
did with Rock n Roll. Justin Timberlake, Eminem, and then Macklemore.
While silly niggas argue over who gon' snatch the crown”
to coś więcej niż wbijanie kija w mrowisko. Abstrahując od tego
poglądu, momentami zbyt duża dawka poczucia własnej wartości może
reaktywować loże szyderców. Bo ciężko jest przejść obojętnie
wobec porównań do Rakima bądź wersów o białym rapie. Jednak
całą akcję z odejściem od statusu Szwajcarii należy uznać za
udaną. Przecież to ten sam J. Cole który niedawno chował się
przed pójściem na całość.
2014
Forest Hills Drive to pod wieloma względami najbardziej przełomowa
rzecz członka Dreamvile. Poprzednie dwa legale były bogate w
kawałki długo okupujące rotacje radiowe, z chwytliwymi refrenami i
komercyjną melodyką. Większa spójność klimatu po pierwsze, po
drugie trzymanie się jednego patentu. Subtelne klawisze fortepianu,
klimatyczne sample, niepozorne bębny, postawienie na bardziej surowe
brzmienie. Co prawda, momentami robi się nieco sennie i ten
minimalizm wpada we własną pułapkę. Jednak gdy w „Apparently”
Cole podśpiewuje: „I
keep my head high. I got my wings to carry me. I don't know freedom.
I want my dreams to rescue me”
przy lekkich partiach fortepianu, a w „Love Yourz” przeciąga
wersy niczym wolno płynący bit to można
Mogło
być źle. Zbyt gorzkie wspominki, emocjonalna katorga i nawet
błyskotliwa nawijka i ciekawe wersy nie wystarczyłyby aby uratować
trzecie legalne LP. Co prawda, podjazdu a`la Dolerean nie ma,
podobnie jak beztroskich wspominek. O
ile Onar mianował siebie kiedyś „przemytnikiem emocji” dając
album dla delikatnie ujmując temat nie do końca świadomej grupy
słuchaczy, to Cole w swojej emocjonalnej wędrówce po przeszłości
robi to jak na 29-latka przystało, a więc dojrzale.
Przy
albumie koncepcyjnym łatwo wpaść w sidła zwane zmęczeniem
głównym wątkiem. W tej nostalgii można jest coś więcej niż
osobiste relacje z dojrzewania. Całkowite odkrycie kart
zaprocentowało: flow nie pozostawia złudzeń, a liryczna forma
cieszy. Mało mainstreamowy, za to najbardziej zbliżony do „świata
Cole`a” album. Ten rap od początku miał w sobie bakcyl
emocjonalnych szlagierów. Nieraz brakowało pierwiastka
nonszalancji, czegoś co by zerwało z poukładanymi elementami w tym
rzemiośle. Być może ten powrót do rodzinnego domu był potrzebny
by Cole w rapie odnalazł coś nowego. A więc, czy chcesz być
szczęśliwy Panie Cole? A może inaczej to ujmiesz? „The
other half of you fry, too high to actually fly. One day y'all have
to decide, who you gon' be. A scary nigga or a nigga that's gon' rule
like me. Keep it true like me, Cole you might be”...
Ocena: 8/10
Krzywa krooopa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz