czwartek, 9 października 2014

Niebo 2.0..... czyli recenzja Paluch/Chris Carson- Made in Heaven

Tytułem wstępu, napisanie czegokolwiek o raperze o ugruntowanej pozycji zahacza o banalność. Tym bardziej o tak charakterystycznym MC. Jednak na pierwszy rzut oka, rzucająca się pracowitość zdominuje pierwsze linijki. Płodność w rap grze to temat rzeka. Gros zawodników rok w rok wydaje nowe albumy, topornie brnąc w te same schematy. Część romansuje z nowymi trendami co przynosi różnorakie owoce. Inni od świetnie pojawiają się na rynku wydawniczym, dozując dawki swojego rapu. Pierwsza jak i druga postawa nie gwarantuje wysokiego poziomu. Bo i łatwo rozdrobić się na drobne lub obijać na backstage`u sceny. Paluchowi to jednak nie grozi. Od wejścia na dużą scenę w postaci albumu „Pewniak”wciąż pozostaje głodny. Napisać, że forma pozostała to skłamać, progres poszukiwany ale nie tylko w samej nawijce. W tym sedno krążka „Made in Heaven”, tutaj Paluch pokazał, że raper nagrywający często może nie zatracić formy i odnaleźć nowe inspiracje.
Stopniowo zwiększający pozycje na scenie i poziom swoich wydawnictw, Paluch po wydaniu albumu „Niebo” doszedł do krytycznego miejsca. Propsy od sceny, dobre przyjęcie przez fanów, marsz na OLiS. Bezsprzecznie, członek B.O.R. stał się czołowym graczem na scenie. W pewnym sensie, Paluch ze swoją brudną, uliczną, pełną szczerości stylistyką stał się więźniem własnego rapu. Nieco słabsze kolabo z Kalim bądź poprzedni krążek- „Lepszego Życia Diler” mogły sprawiać wrażenie, że reprezentant poznańskiego Piątkowa osiągnął apogeum swych możliwości. I choć na wspominanych wydawnictwach słychać było, że sukcesu albumu „Niebo” nie ma zamiaru kopiować, odcinając kupony to pewny spadek formy słyszany był aż nadto. O ile dobór bitów, z całą gamą klimatów, świeżych dźwięków zawsze był mocną stroną to swoista Idylla spowodowała, że rap Palucha zatracił zadziorny ząb. LŻD nieco usypiało swym spokojem, w tekstach, Łukasz wciąż był ten sam ale o swoim życiu i postrzeganiu świata opowiadał dużo mniej intrygująco niż na poprzednich wydawnictwach.
Styl Palucha to spadek po starej szkole. Brudne flow, posiadające pewne niedociągnięcia ale porywające, liryka w której uwagę skupia się na mocy, szczere pióro, bezkompromisowe podejście do sceny. W roli obrońcy rapu czujący się ryba w wodzie, sprawie przez lata rozliczał poszczególnych MC za swoje działania. Taki typ nie do końca przekonuje jako Sean Connery sceny, ze spokojem monitorujący działania konkurencji. „Piątkowski autentyk” w pełni zasłużenie dorobił się swojej pozycji dzięki prostocie, unikaniu iluzji w tekstach i brnięciu pod prąd.
Zapowiada po premierze ŁŻD roczna przerwa od rapu szybko przestała być aktualna. Współpraca ze zdolnym, nie zepsutym jeszcze przez mainstream producentem stała się na tyle atrakcyjne by kolejny raz wejść do studia czy może Paluch na tyle wrósł w grę, by w kolejny rok puścić rap w miasto? Seryjni, dotychczasowi dostarczyciele bitów jak So`Drumatic, Julas lub Donatan w połączeniu z wersami od Palucha przestali zaskakiwać. Z mixtapu do pełnego albumu, ze współpracy z dobrze znanymi producentami do album z jednym, nie laikiem lecz i nie okrzepniętym na scenie beatmakerem. Zamiast powtarzać przyjęte schematy, reprezentant B.O.R. poszedł za ciosem i na pewno tego nie pożałował.
Udane, pierwsze single dowodziły, że współpraca między raperem z Poznania, a Chrisem Carsonem ma się co najmniej dobrze. O ile „Amstaff” nie zapowiadał wielkich zmian w stylistyce Palucha to chilloutowe „Daleko stąd” pokazało, że bity producenta z Brukseli przenoszą rap poznaniaka poza wcześniejsze ramy. Lirycznie słychać, że lekkie złagodzenie z LŻD odeszło w niepamięć: „Dzisiaj miałem sen, chciałbym wymazać go z pamięci. Bo wiem że spełni się, wacków ćwiartowałem jak rzeźnik. Łapanka słabych MC, do biurka przykuci za język, ja patrząc im w oczy odprężony pisze teksty”. Choć i melancholia na „Made In Heaven” ma swój klimat: „Wchłaniam kolejną porcję łychy, obok płonie amnezja paląca sesja, jointy z dychy. Kierunek mikronezja. Ten rejs to poezja, szklana podłoga jachtu. Kilka metrów pode mną rafa w kolorach kilkunastu”. To co na poprzednim albumie było piętą Achillesową, a więc przesyt koncepcji, tutaj dozowane jest w zjadliwych proporcjach. Równie klimatyczny kawałek- „Magma” z nocną aurą i sporym ciężarem emocji bliźniaczo mocno intryguje.
W punktowaniu sceny, tradycyjnie już Paluch nie ma sobie mocnych. I tradycyjnie już nie owija w bawełnę, wypadając przy tym w 100% autentycznie. Nagrania jak „NGO”, „RIP” bądź „Ostatni telefon” okraszone mocną elektroniką kpią z bolączek krajowej sceny. Przez pieniądze w rapie po kwestię kserówek w grze, roczny bilans B.O.R. bez wazeliny. Po tym co Paluch nawinął na poprzednich krążkach, obecne wersy o branży mogą być uznawane za rap ze znieczuleniem, bo i po ksywach nie jeździ i nie koncentruje uwagi na pewnych kwestiach jak niegdyś. Niemal zawsze po premierze nowego krążka Palucha kurz długo opadał, podobna sytuacja powinna mieć miejsce obecnie. Biuro Ochrony Rapu ma się jednak dobrze co „Made in Heaven” udowadnia.
Zawsze bogate w grube sztosy wydawnictwa Łukasza i tym razem nie rozczarują. Singlowy „Kastet” gdzie słychać „team spirit” między raperem a producentem, „M5” z udziałem Que gdzie różnica stylów wzbogaca numer. Prawdziwe, liryczne "kopy" będące kwintesencją rapu Palucha jak „Amstaff” lub „Ostatni telefon” w których to ciężkie bity ze świeżym brzmieniem i bezkompromisowymi linijkami i brudnym flow pozostają na długo w pamięci. Na „Made in Heaven” nie brakuje mocnych tracków gdzie produkcje Chrisa Carsona dają „kopa” i przenoszą rap poznaniaka na wyższy poziom.
Jeśli już padła ksywa Chrisa Carsona to pochwały o klasie światowej bitów ze strony Palucha przed premierą albumu nie były jedynie kurtuazją ze strony współautora produkcji. Spokojne dźwięki, z gustownymi klawiszami w „Daleko stąd”, stricte trapowe sztosy jak wcześniej wspominane „Amstaff” czy „RIP”, kąśliwe, rasowe o spójnej koncepcji lecz o zróżnicowanym klimacie. Chris Carson udanie wyczuł nawijkę Palucha. Bit przyspiesza we właściwym momencie, muzyczne „pierdolnięcie” nie wyprzedza linijek Łukasza, klimatyczne tracki nie usypiają. Wyzbywając się błędów swych poprzedników Chris Carson, a więc zbyt zbliżonych w brzmieniu bitów być może wybudziło Palucha z letargu.
Przy tak wyrazistym i w wysokiej formie gospodarzu, goście z góry mieli wskazany drugi plan. Wyraźnego obniżenia poziomu krążka z całą pewnością nie ma. Tau z wersami w swoim stylu przejął track podobnie jak Quebonafide, Kękę wstrzelił się w klimat, jeszcze lepsze wrażenie po sobie zostawili przedstawiciele SB Maffia, szczególnie TomB popisujący się ciekawymi linijkami o Step Records.
Po pewnym rozczarowaniu jakim były ostatnie dwa wydawnictwa, Paluch wraca w odświeżonym stylu. Choć rewolucji w wersach i flow poznaniaka nie ma, to ta swoista wiosna jaką przyniósł albumu MiN to w całkowicie udany eksperyment. Duet Paluch/Chris Carson znalazł złoty środek, przez co obaj wygrali na tej współpracy. Członek B.O.R. znów brzmi jak groźny amstaff. Szorstkie flow znowu intryguje, tematyka nie męczy, a klimat daje szansę, że kilka odsłuchów jest pewnych. Bity Chrisa Carsona nie przewrócą sceny do góry nogami, świeżość, stylowe produkcje to za mało by wkraść się do ścisłej czołówki producentów na Polskiej scenie. Dźwięki na „Made In Heaven” nie są na tyle charakterystyczne by mówić o pojawieniu się producenta wybijającego się na tle sceny. Progres muzyczny słyszalny był już po pierwszych singlach. Od kawałka „Moja pierwsza dziewczyna” PZWNW producent z Brukseli zabrał do swojego warsztatu wszystko to co bardziej ciekawe w obecnej muzyce, wybijając się z grona krajowych producentów od lat tworzących wciąż to samo.
Na swoim już siódmym legalu, Paluch pokazuje, że płodność w rap grze nie musi prowadzić do wypalenia. „Made in Heaven” mimo kilku słabszych chwil jak wiejące nudą i pewną banalnością „Mam skrzydła”, gdzie Kali z całym szacunkiem do niego staje się jedynie tłem czy też słabsza momentami dykcja, nie psują ogółu. Świeże bity od Chrisa Carsona to główny powód zwyżki formy reprezentanta Piątkowa. Z całą pewnością nie mogę napisać, że MiN jest najlepszym wydawnictwem w dyskografii Łukasza, ale dotychczasowy, osobisty faworyt- „Niebo” doczekał się solidnej konkurencji.

Ocena 8/10
Krzywa kroopa
Pozdro 
 

3 komentarze:

  1. "Prawdziwe kopy będące kwintesencją rapu Palucha" - niefortunne dość. Zafundowałeś tak długi wstęp, że kiedy dojechałem do meritum to zacząłem ziewać. Recenzja tylko lub aż poprawna choć sam asem tego gatunku nie jestem. "Made in Heaven" czeka w kolejce do sprawdzenia, pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze piszę dużo a Paluchowi akurat trzeba było poświęcić kilka akapitów.

      Usuń
  2. kolejna świetna recenzja i boska okładka płyty!

    OdpowiedzUsuń