wtorek, 16 grudnia 2014

„Pozdrawiam tych co ciągle żyją Grammatikiem”...czyli recenzja HV/Noon- HV/Noon

Rok 2014 powoli dogorywa, a z nim trwa w najlepsze wyścig wydawniczy. Niemal co tydzień bardziej lub mniej oczekiwania premiera, niemal co tydzień jest na czym ucho „zawiesić”. W kategorii „album producencki” także na bogato. Fabster, Czarny HiFi, to tylko skalpy ostatnich tygodni. O petardzie Soulpete z pierwszej połowy roku nie wspominając. Walka o miano najlepszej płyty wśród producentów będzie zagorzała a swoje trzy grosze zapewne dorzuci duet HV/Noon. Bo gdy do gry wraca taka postać jak Noon wspomagana przez niebanalny styl HV to czy można przejść obojętnie obok takiego wydarzenia?
Info o tej kooperacji zahaczało o rangę „Breaking news”. Domysły o brzmienie owocu tej współpracy napędzały smak, a dobór gości dodawał pikanterii. Dwóch producentów wpisujących się w nurt wielkomiejskich dźwięków oddających topografie budynków, chodników i odnowionych elewacji do niedawna oznaczonych językiem miasta. Zestawienie lekkiej elektroniki z samplingiem Noona sprawiało wrażenie, że lejce w tym projekcie przejmie ten drugi. Nic bardziej mylnego. Album wspominanego duetu to kompromis na którym wszyscy zyskali.
Hatti Vatti z ugruntowaną pozycją na scenie i ze świeżo zebranymi pochwałami za album “Worship Nothing”od początku przekonuje Nas, że to „jego” usłyszymy w większym stopniu na tej płycie. Od pierwszych sekund hipnotyzujące lekkie basy, subtelne pogłosy bądź masa delikatnej elektroniki, spokojnie rozchodzącej się po głośnikach. To czas kiedy HV ma szansę rozbudować solidną podstawę od Noona. A sam Noon, przyczajony lecz we właściwych momentach wychodzący z całą paletą klasycznych brzmień. Efekt? Niby subtelne basy przeplatane z żywcem wyrwanymi z lat 80-tych syntezatorami, czujnymi perkusjami i udanie wkomponowanymi gramofonami, raz łagodzące klimat, dwa w numerach z gośćmi podkreślające wokale.
W tym wszystkim świetnie odnaleźli się zaproszeni raperzy. Wybór? Stare wilki, dobrzy znajomi oraz dobrze czujący się w takim brzmieniu solidni gracze. Najbardziej zaskakujący na plus- Hades, w pełni czujący klimat i przy formie z „Czasoprzestrzeni” emanujący pewnością, potrafiący znakomicie wstrzelić się z swoim ciężkim flow w bit. Eldo czujący się w tej estetyce jakby to miał monopol na „Światła miasta”, a Małpa z pozoru brzmiący jakby był na tym projekcie za karę, z czasem rozkręca się z każdą linijką: „Zmiany zachodzą zbyt prędko, ponoć umyka mi piękno. Powinienem zwiększyć tempo czy na wszystko machnąć ręką. Nie ma miedzy nami chemii. Choć żyjemy obok siebie każdy siedzi w swej pustelni. Krążę po Eternii, szukam super-bohaterów. Mimo, że są nieśmiertelni, nie zostało ich zbyt wielu”. Wersy te nie są odosobnioną historią, całe grono dostosowało lirykę do tych miejskich, mocarnych aranży. Na próżno szukać tu hashtagów, agresywnych przyspieszeń lub newschoolowych akcji z kserówkami w tle.
Może to archaiczne rzemiosło, dla wielu zbyt oderwane od rapu XXI wieku lecz w pełni sprawdza się w tej stylistyce. Jednak, żeby nie było zza „kolorowo”, momentami razi ten nadmiar trueschoolu- patrz numer z Jotuze. Lirycznie na plus, jednak zastygłe flow przypomina o długim rozbracie z rapem, choć pióro wciąż potrafi dać wiele: „Czasem ktoś pyta o to jak się odnajduje, normalnie mówię tylko już nie rymuje. Odcinane kuponów nie leży w mej naturze więc nabijam statystyki, od tego nie mogę uciec. Mam swój cel w życiu nie jest to pogoń za kwitem, pozdrawiam tych co wciąż żyją Grammatikiem. Idę do przodu pewnie składając kroki”. Z mocnym akcentem swój udział podkreśla niepozorna Misia Furtak, której delikatne wokale przywołujące skojarzenie z zespołem Pustki, świetnie komponują się z muzyczną Idyllą. To jedno z tych nagrań na którym smętne produkcje nie przyprawiają o zgryzotę, a rutyna zamienia się w wyjątkowy klimat.
Być może to ten czas, uczucie dopełniającego się pewnego etapu, zabiegani w ślepym pędzie ludzie lub wszechobecny terror komercyjnej wizji świąt obdarty z sedna sprawy sprzyja takim klimatom. Wówczas zakorzenione w miejskich fundamentach dźwięki Emade, Czarnego HiFi bądź duetu HV/Noon mają swoje „5 minut” w hiphopowym kalejdoskopie. 11 tracków wystarczyło by się „najeść”, czy to syta? Rzecz subiektywna. Do miana klasyku zabrakło kilku rzeczy. Momentów zaskoczenia, by złamać ten kontrolowany ład, chwil które zabrudziły by ten w pełni dopracowany materiał czy też jeszcze większej wartości dodatniej od zaproszonych przedstawicieli hip-hopu.
Ten album to towar dla wybranych, którzy w wyszukiwaniu niuansów, szeregu dopracowanych detali potrafią docenić kunszt autorów. W okresie gdy „Światła miasta” przez większą część doby okupują ulice, z łatwością można wpaść w ten czar. To album na którym nie ma nic nachalnego, ani bitów ani nawijek. Spokojnie poukładane, w pełni przemyślane i dopracowane bity, rap na poziomie, sporo w tym wszystkim logiki. Od doboru zaproszonych gości po samą muzyczną koncepcję. Raperzy z nieco niedzisiejszymi wersami, czujący spokój, godzący się by nie wysuwać przed szereg. W zasadzie, jestem stanie zrozumieć tych którzy szybko wpadną w wir tego klimatu i tych którzy szybko odpuszczą. Cecha stała rzeczy dla wybranych.


Ocena: 7/10
Krzywa kroopa
Pozdrawiam



środa, 10 grudnia 2014

„Lepsze jutro to dobre dziś”… recenzja: Wu-Tang Clan- A Better Tomorrow

Czy nowy album jednej z ulubionych grup może wywołać strach? Może. Upływ czasu, zamieszanie z Raekwon, a na dodatek dziwna akcja z wydaniem albumu w jednym egzemplarzu. O ostatnim wydawnictwie- „8 Diagrams” nie wspominając. Jako, że „Enter The Wu-Tang (36 Chambers)” było pierwszym hip-hopowym albumem jaki usłyszałem i który na długi czas stał się wyznacznikiem dla eastcoastowych produkcji wolałem nie brudzić sobie laurki jaką przed laty wystawiłem tej zacnej enklawie przeciętnym, opartym na starej sławie albumie. Przebijające się w recenzjach słowo „przyjemny” niczym anemiczny start Polskich skoczków niczego nie wyjaśniał. Ale przecież to „ten” Wu-Tang Clan.
Co pewien czas dinozaury atakują z nowy materiałem, w większości przypadkach kończy się jednym- przeciętnym albumem. Skąd my to znamy? Jeden z ostatnich, poważnych zastrzyków gotówki przed odwieszeniem majka? Może to tendencyjne podejście ale „życie depcze wyobraźnie”. I jeszcze ta zadra z jednym egzemplarzem i Raekwon, jeśli Wu-Tang Clan to rodzina to jest coś w tym. Z rodzinną najlepiej przecież wychodzi się na zdjęciach.
Wkrótce na blogu pojawi się tekst o rapie dla słuchaczy którzy dawno wyrośli ze szkolnych kanapek i pamiętają jeszcze szelest „Slizg-u” który notabene powraca. Nie potrzeba pokręconej logiki a`la uczestnik Familiady by domyśleć się jakie dźwięki będą sponsorować ten „zwód” myślowy. Jak już napisałem w leadzie tej recenzji, mam sentyment do grupy z Staten Island, który w ostatnich latach nie zmalał. Mimo tego, że bywało różnie z produkcjami spod szyldu „Wu-Tang” to głód do tłustych sampli, ciężkiej nawijki i brudnego klimatu pozostał. Gdzieś w tym wszystkim zawsze było sporo autentycznej zajawki i tego też oczekiwałem po nowym LP.
Rozpoczynające album słowa: „Huh, after all these years, what you said was true. The Shaolin and the Wu-Tang is very dangerous. It's the ODB kid, once again coming through your area. And I'm going to tell you one time, you gon' love this” o dreszcz nie przyprawiły, prędzej niczym ksiądz kropidłem do „przyjemnego” odsłuchu nastroiły. Jednak powiedzenie z „dużej chmury, mały deszcz” byłoby fake`m. Początek jak burza z piorunami, bo jak inaczej nazwać wejście z przytupem w postaci „Ruckus In B Minor”. Jest zupełnie inaczej jak u standardowych singli przykurzonych legend, a więc nie przewidywalnie. Sztos z ostrym pazurem dający nadzieje, że przygoda z „A Better Tomorrow” nie będzie zmarnowanym czasem. Rzeczą broniącą ten album od przeciętności jest klimat- trafiający w czuły punkt. Nawet gdy wersy bądź forma któregoś z członków zawodzi to odbiór nie traci na ważności. Od ciężkiego „Necklace”, pełne nostalgii „Miracle” po empatyczne „Wu-Tang Reunion”. Nie ma co wybrzydzać, każdy znajdzie coś dla siebie.
Ponad dwie dekady od debiutu, co momentami słychać dobitnie. Będący w wieku ojców słuchaczy młodego pokolenia, legendy Wu-Tang Clan brzmią autentycznie w roli rapowych mentorów. Mamy wersy odnoszące się do świeżych wydarzeń jak te z Ferguson, czy też protestów w Nowym Jorku: ”In this New World the Order slaughter men, women, and children. Ten feet gates surround the building keep us sealed in. The projects, lifeless like a vietnam vet. Constant war, sever threats of enemy conquest. Crooked cops comb my building complex that's in the rumble. Streets are like a jungle, can't let my cypher crumble. Vivid thoughts, Devils resort to trick knowledge”. W zasadzie, rozważania nad kondycją ładu społecznego można uznać jako temat przewodni i nie brzmi to wszystko jak lanie wody z popularnymi hasłami: „The whole world trippin', listen it's still a cold world. The other day I had to bury my homegirl. Wrong place, caught one in her face. Plus her man's on the run and couldn't come to the wake. For Heaven's sake, you pray God open the gate. In this modern day Sodom, that's their only escape”.
Wracając do „wiekowości”, słychać ją również w samej nawijce. Bez fajerwerków, popisów technicznych lub nowinek newschoolowych. Ciężko kogokolwiek wyróżnić ale ciężko też zganić za słabszą formę. Przy tych klimatycznych produkcjach właśnie „tyle” i aż „tyle” wystarczyło by się obronić. Zdarzają się momenty jak w „Mistaken Idenity” gdy nieco archaiczna nawijka nadal ma w sobie moc. Ok, daleko ekipie do formy z najlepszych czasów i nie ma co szukać na siłę momentów zamykających grę. To rap na miarę obecnych możliwości (formy).
Być może sam rap na „A Better Tomorrow” nie wystarczyłby. Słuchając tego albumu można ulec wrażeniu, że równy, wysoki poziom bitów dostarczył sporej dawki świeżości. Począwszy od pierwszego kawałka na albumie, na którym to dzieje się tak wiele, że można by zbudować kilka poszczególnych numerów. Słychać tu wkład Ricka Rubina, potężną perkusję, hałaśliwe riffy, hipnotyczne klawisze, żywiołowe scratche, świetnie wkomponowane poszczególne parte wokali, zaskakujące zmiany napięcia. „A Better Tomorrow” zyskuje sporo dzięki zróżnicowaniu, „Miracol” ukraszone mocnymi wersami i dla złagodzenia klimatu subtelnym refrenem, „Pioneer the Frontier” z prostym ale smakowitym bitem, singlowe „Necklace” gdzie gramofony dają stary Wu-Tang, bądź tytułowe nagranie z sielankowym samplem i porywającym klimatem. Wymienić można niemal każdy numer, RZA pozwolił sobie namieszać i chwała mu za to.
Po godzinie spędzonej z tym albumem, z czystym sumieniem mogę napisać, że „Lepsze jutro, to dobry dziś”. Być może to ostatni akord w historii grupy i być może ostatni raz zbierają wspólne szeregi. Za pewne, po pewnym czasie inaczej będę odbierał tą płytę. Wu-Tang Clan nie przeszli o jeden most zza daleko. Udało się nagrać album który świata nie zbawi lecz da sporo fanom. Nie potrzeba wiele by poczuć ten vibe, by między wersami odnaleźć ODB, bujać się do produkcji RZA bądź docenić poważne podejście każdego z weteranów. Słowo „przyjemny” to za mało by określić „A Better Tomorrow”, to album na którym pasja wręcz wycieka głośnikami, zajawka ma niemal młodzieńczą moc, a całość brzmi intrygująco. Wu-Tang Forever? Tak, ale bez pytajnika.

Ocena: 7/10
Krzywa kroopa
Pozdro 


sobota, 6 grudnia 2014

„Polskie drogi”.... czyli recenzja: Sarius- „Daleko jeszcze?”

Gdybym miał się wybrać w daleką podróż, to zabrał bym ze sobą co najmniej trzy albumy. Nie, owa trójca nie ma polskiej metki lecz w zależności od wielkości bagażu lista muzycznych towarzyszy rosła by jak korek na „Zakopiance” w sezonie. Rok temu nie czułem tej mocy. Co prawda, „Blisko Leży Obraz Końca” sporadycznie pojawiało się w głośnikach ale na daleką podróż Sarius wydawał się jako określony kompan- krótkodystansowiec. Przy kolejnym wydawnictwie to nie kwestia czy zabrać dzieło rapera z Częstochowy ze sobą lecz czy dać się zabrać autostopem w jego drogę.
Solidny, mający świetne ucho do bitów, smykałkę do dojrzałych spostrzeżeń socjologicznych, z natury pewny siebie i budzący ciekawość nieszablowymi narracjami. Nieco przypominający w pierwszym kontakcie WuDoe, może to ta sama tendencja do usypania? Zamiast bawić się w kolejne wyliczenia obrazujące bohatera zdradzę ksywę- Sarius. Co raz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że ciekawa osobowość i otwarty umysł zawsze obroni się w rap grze. Podobnie jak w przypadku starszego kolegi po fachu, to rap dla wytrwałych, którzy nie odpuszczą przy pierwszym przystanku.
Zawsze uważałem, że udany dobór producentów to więcej niż połowa sukcesu. Bo i niedociągnięcia we flow bądź brak weny nie biją tak po uszach. DJ Eprom był niczym Scottie Pippen dla MJ23, ciągnący za uszy na wyższy level. W pełni podkreślający wszystkie mocne strony, starannie odciągający uwagę od niedociągnięć. Na „plecach” rasowych produkcji rap Sariusa zyskał na wartości. Klimat rzadko już spotykany na krajowych wydawnictwach, „team spirit” między MC a beatmakerem jakby nagrywali ze sobą rap od dekady. Połączenie sił z O.S.T.R. i z jego, z całym szacunkiem nieco przewidywalnymi bitami, które z definicji mogłyby spotęgować senność nie nastrajało pozytywnie.
O ile nie doceniłem na starcie możliwości tej kolaboracji to od pierwszych singli wszystko stało się jasne, w praktyce, ten projekt ma wiele do zaoferowania. Przy standardowych dla Adama dźwięków, wtórność która pojawiła się na horyzoncie przeszła obok. Jak na „True newschool”, gdzie jakby napisał by blogger a`la hipster, „epicki” aranż ożywia tego spokojnego rapera który rok wcześniej przodował w niższej wadze. To lewym sierpowym potrafił przysolić kąśliwym przyspieszeniem, to bezkompromisową nawijką gasi hejterów i obnaża płytkie podejście do rapu współczesnych odbiorców, to prawym podbródkowym znienacka wbija się na bit, to w refrenie zwalnia by w kolejnej zwrotce znowu narzucić szybkie tempo.
Na jednym singlu wysoka forma się nie kończy. W zasadzie „Daleko jeszcze?” jest wolne od słabszych momentów. „Cudze listy” porywające bezkompromisową nawijką, „Tak bardzo ja” gdzie wszystko zagrało na szkolną „szóstkę”, „Pod-pretekstem” z gościnnym Jeżozwierzem i agresywnym flow obu graczy, „Kompas” z emocjonalnym podsumowaniem przebytej drogi, bądź tytułowy track gdzie dostajemy odpowiedź na podstawowe pytanie tego albumu. Wracający po roku Sarius zyskał na pewności. Flow urozmaicone i brzmiące tak, że ciężko mu coś zarzucić. Potrafiący wstrzelić się w klimat każdego bitu, umiejętnie wykorzystujący swoje możliwości: świetną dykcję, charakterystyczne flow, intrygujące metafory oraz duży potencjał tekstowy.
I w tym miejscu należy zatrzymać się. Jak na debiutanckim krążku tak i tu warstwa tekstowa wybija się z przeciętności. Na pozór proste, pozbawione nadmiernej ilości hashtagów, follow up`ów, czy też wyszukanych metafor wersy, wodzą niczym mityczny biały królik. Osobiste wyznania, wspominki z dzieciństwa, refleksje o społecznej naturze lub trafne analizy, to linijki w których autor zostawił sporą cząstkę siebie, dzięki czemu można puścić w niepamięć słabsze wersy jak nieco taniością brzmiące: „Dawaj to mp3, nie mam już miejsca na wave. Mama daj mi z10 minut chce pozgrywać wersy. Będę jak Magik. Kto? Gość z mojej kasety”. Choć mamy też kilka perełek jak: „jak Kuba Bogu, ta Kubie mów mi Castro”. Mimo tej prostoty jest w czym się zagłębić: „Za parę lat rozkminię, że nie można nie być skurwysynem. Za parę lat rozkminię, że trzeba zrzucać winę. Wychodzić za linię, a mówić, że to niemożliwe. Lecieć na linie, jak Hugo, do którego się nie dodzwoniłem nigdy. O problemie zapomniałem, poszedłem na frytki. Krzywdy z tamtych czasów były bardzo miłe. Choć tego kurwa elementarz nie napisał nigdzie. Życie to baba wielka, co stoi na ludzkiej krzywdzie. Wybiera Cię, a zgromadzenie czeka. I musisz, a nie chcesz, dotknąć butem dna #butelka. I nie wiesz, czy śmieją się z Tobą, czy z Ciebie #stand up”. Wachlarz podjętych tematów za nic nie da wyłączyć się słuchaczowi. Kolejny raz Sarius pokazuje, że ma sporo do powiedzenia i że nie popada w sprawdzone schematy, a w połączeniu z wyrazistym flow z łatwością utrzymuje uwagę.
Muzycznie również jest dobrze. Do szuflady zwanej „produkcje O.S.T.R.” trafia kolejny album. Nie ma co mydlić oczu, nie jest to pozycja przełomowa, także w bogatej dyskografii Adama. Ale co ważne nie potrzebne było odkrywanie prochu na nowo, te sprawdzone dźwięki w pełni pozwoliły Sariusowi rozwinąć skrzydła. Niemal standardowe produkcje: klimatyczne sample, subtelne werble, trafione cuty, trueschoolowe brzmienie w pełni wpadające w styl częstochowianina. Kilka petard jak lekko niepokojący „True newschool”, smakowity sampel w „Daleko jeszcze” , klimatyczny „Kompas” lub „Pod pretekstem” z twardym basem. Wysoki poziom marki O.S.T.R..
Jeśli na podstawie tego albumu miałby powstać film, to gatunek „road movie”wrócił by do łask. Podróż na jaką zabiera Nas raper z Częstochowy warta jest przebytej drogi, a w zasadzie poświęconego czasu. Jako czujny obserwator intryguje, jako pilot wycieczki zachęca na więcej. Im więcej Sarius wspomina o swoich doświadczeniach tym bardziej zwraca uwagę i nawet gdy odchodzi na bardziej uniwersale rewiry to potrafi utrzymać poziom. Pomysł na tracki, smykałka do ciekawych wersów, flow w wysokiej formie, wszystko się zgadza. Goście dostosowali się do poziomu gospodarza, w szczególności Ras i Jeżozwierz, bity dały moc, a klimat nie przytłoczył. Choć pogoda zza oknem nie zachęca do dalekich podróży to ta jaką serwuje nam Sarius nie wymaga nadmiernej rekomendacji. 

 

Ocena: 8/10
Krzywa krooopa
Pozdrawiam 

 

 

poniedziałek, 17 listopada 2014

„No to mamy problem”.... czyli recenzja PRO8L3M- Art Brut mixtape

Trochę czekałem by dostać swój fizyk najbardziej gorącego towaru w polskim rapie od dłuższego czasu. Nie było wyczekiwania z rumieńcami jak za dawnych lat, ale niewiele brakowało. Zajawka jak z początków przygody z rapem, co w dobie obecnej muzyki na „wyciągnięcie ręki” jest specyficznym zjawiskiem. Egzemplarz fizyczny to już niemal rzecz naturalna ale tutaj każdy chce mieć swój. Ok, nielegal, ale aż taki hype?
W świecie idealnym, Oskar miałby spory „problem” w zaistnieniu na scenie. Flow brzmiące jak głos przepitego nad ranem melanżowca, pełne nieczystości, momentami trudne do rozczytania, wręcz wołające o wizytę u logopedy, a mimo to przykuwające do głośnika. Konia z rzędem temu kto by przewidział sukces w rapie tego typa. Casus „soczystych” nawijek od Vienia, Kękę, Jokę po Żyta, pokazuje, że brudne rapsy są pożądane. W tym całym brudnym stylu, dalekim do ideału rapie Oskar jest pewien smaczek. Rzadko kiedy o tak mało doświadczonym typie można użyć przymiotnika „jakiś”. Na tle kserokopii w rodzimej rap grze wyrastając na „srebrnego lisa”, będący jednocześnie na tyle autentycznym, że z łatwością można kupić przytoczone historie. Odpuszczając sobie sprawdzone trendy i wszelkie newschoolowe metody, ten na pierwszy rzut oka niszowy pomysł na rap szturmem zdobył scenę. Jednak czy to na dłuższą metę gwarantuje utrzymanie?
O ile EP-ka była świeżym materiałem, na tyle niepowtarzalnym by z miejsca przykuć uwagę to powtórka z historii mogłaby być już nie do przeżycia. Kontynuacji „C30-C39” nie ma i całe szczęście. „Art Brut” to mądre rozwinięcie projektu w muzycznej formie jak i w rapie Oskara.
Zaskakujący jest fakt, że fenomen PRO8L3M-u nie uciekł ani na centymetr. Oskar jako dokumentalista niczym Andrzej Fidyk wciąż intryguje: „To chyba klątwa była na tych ziomkach. Pierwszy seplenił, a drugi bluzgał kurwa i się gra-gratis jąkał. Z je-jednej klatki, z jednej ła-ławki. Matki to sąsiadki, a my od zawsze braćmi”. Rapujący jakby od niechcenia jednak dalej rażący charyzmą. To ochrypnięte flow wciąż na tym samym patencie, często eksploatowane na maxa, chwilami owocne w udane przyspieszenia, mocne wejścia w bit lub przeciąganie słów.
Gdy potrzeba, Oskar potrafi zaskoczyć jak w „Ja ja ja pierdole” gdzie jąkania wypadają bardzo naturalnie bądź w innym tracku luźna rozkminka nad zagubionym poczuciem czasu brzmiąca jak zapis prawdziwego zdarzenia. Wolniejsze nawijki nie tracą na jakości, tu do głosu dochodzą bardziej dojrzałe przemyślenia, ujęte w charakterystycznej dla Oskara konwencji: „Życie pokazuje zbyt dużo ohydztw. A podobno to cud boży, więc. Czemu Bóg jest bezlitosny Czemu ludzie są wredni, podli? Widzisz na krześle typa z szyją w pętli?”. Nawijając z głową, zmysłem wyczucia, a jednocześnie przy zachowaniu dozy szaleństwa. Nawiasem mówiąc (pisząc), jeszcze większą dozą niż na wcześniejszym wydawnictwie.
Słuchając wersów spod pióra Oskara mam wrażenie, że w mojej głowie samoistnie powstaje komiks. Dla tych którzy jarają się opowieściami prosto z klatek schodowych to niemała gratka. Bo na „Art Brut” mamy narracje na najwyższym poziomie: „Nie wiedział co go czeka gdy otwierał szufladę. Gdzie grudy? Gdzie flota? Ktoś kradnie? Bezprawie. Opadł bezwładnie na fotel i kmini fortel. Jak odzyskać forsę iii... kokę. Zbiera fakty Dwa dni temu włożył do szuflady, tam gdzie ma kompakty/ Kurwa! Żarty- było, nie maJak to się zaczęło? Cholera, wiem”. Gdzieś pomiędzy tymi opowieściami czuć sporą dawkę ironii: „W myślach mówię skarbie, tego się nie wyzbędę. Uczucie pazerne, jest jak zatrucie, mam gangrenę”. Wszystko to okraszone wielokrotnymi rymami, bystrymi follow up`ami bądź kontrolowanym chaosem jak wcześniej wspominany popis w „Ja ja ja pierdolę”.
Dystansując większość peletonu, Steez83 wbił klina w dotychczasowe, tegoroczne dokonania kolegów po fachu. Upychając na jeden album całą dekadę polskiej muzyki nie zamienił zajawkowego projektu w archaiczny relikt. Niezależnie od klimatu, flow Oskara zaaranżowane jest na szkolną „szóstkę”. Tnąc z precyzją neurochirurga winylowe pocztówki z przeszłości na większe bądź mniejsze części wypadając świetnie w obu przypadkach. Dłuższe sample sprawiają wrażenia jakby to Oskar momentami featował na tym projekcie. Wysamplowane refreny cennie wzbogacają, gdy trzeba dopisując treść do niedopowiedzeń ze strony Oskara jak w kawałku „Pan Bóg Twój”, gdzie z wokalem Krystyny Prońko refren brzmi jak dialog, natomiast w „Nie ma ratunku” aksamitny głos niweluje ekspansję nieczystości brudnej nawijki Oskara, podobnie jak w kawałku „Księżycowy krok” gdzie wokale Pawła Kukiza osiągają podobny efekt.
Aż chciało by się poświęcić kilka linijek pojedynczo każdemu kawałkowi, jednak nikt by nie dotrwał do końca recenzji. Od Breakout, Lombard, Dwa Plus Jeden, Aya RL po Halinę Frąckowiak, spectrum zaczerpniętych dźwięków na tyle bogate by nagrać kilka wydawnictw. W zasadzie, opierając niemal cały mixtape na jednej estetyce można popaść w ramy wtórności. By dokonać takiego muzycznego zestawienia potrzeba niemałej dawki odwagi, otwartości i dobrego poczucia smaku. I pewnie to część recepty na sukces tego projektu.
Śledząc krajową scenę można dostać swoistego kaca. Bity łudząco podobne do siebie, raperzy tematycznie brzmiący jakby pisali teksty przez kalkę. W zasadzie PRO8L3M nie rodzi niczego nowego na scenie. Historie z blokowisk? Były. Klimatyczne koncept albumy? Były. Samplowanie polskiego dziedzictwa muzycznego? Bywało. Ale brakowało w tym wszystkim udanego wykonania, niepodrabianego klimatu, pójścia na całość. W tym przypadku wszystko zagrało, Oskar brzmi jakby produkcję od Steeza byłby mu pisane, Steez83 w pełni czuje możliwości swojego towarzysza umiejętnie dozując moc bitów. Mimo tego, że flow warszawiaka nigdy nie będzie należało do czołówki sceny to nie stanowi to „problemu”, a wręcz przeciwnie.
Jak to często bywa, początkowy „boom” potrafi szybko minąć. To co jarało przy pierwszym spotkaniu irytuje na dłuższą metę. Ale nie tym razem, „magia” tego projektu trwa w najlepsze. Niech nikt nie odziera duetu PRO8L3M z tego czaru, niech mainstream nie okrada z tego charakterystycznego klimatu. Duet Oskar&Steez83 to „problem” dla sceny, bo pokazuje jak blado wygląda jej większość.



Ocena: 8/10
Krzykwa kroopa
Pozdro


czwartek, 13 listopada 2014

Nowej szkoły prymus.... czyli recenzja: 2sty- Stej flaj

Być może 2sty nigdy nie będzie czołową postacią na krajowej scenie, być może zawsze będzie budził skrajne emocje. Ale pewne jest co najmniej jedno, zawsze będzie barwną postacią. Choć większość newschoolowych rzeczy średnio do mnie trafia, to przy nowym wydawnictwie warszawskiego MC odkładam na boczne tory czołowe pozycje tej jesieni by przekonać się czy zadanie numer 1. aby na pewno jest takie klarowne na jakie wydawało się przez sprawdzeniem „Stej flaj”.
„Puzzle” jako jedna z niewielu płyt z ostatnich lat pozostawiła po sobie skrajne wspomnienia. Co przy nijakości na krajowej sceny można uznać za pozytyw. Momentami pokazująca duże możliwości, świetne ucho do bitów, umiejętność dozowania wielu elementów, balansowania na granicy świeżych trendów i pozostałości po starej szkoły, ciekawych spostrzeżeń i anegdot debiutancka płyta dawała nadzieje na dobre czasy dla przedstawiciela nowej szkoły. Obraz udanego debiutu psuło mętne flow, chwilami ginące w tle gości bądź muzycznej oprawy, masa niedociągnięć i słabszych wersów. Choć w „konwencji za pan brat z parodią” od początku można było odczuć, że drzemie potencjał to z pewnością brakowało klarownej formy, przełożenia ilości w jakość, właściwych wyborów muzycznych i równej formy.
W domysłach, widziałem koronnego twórcę blendów jako Stańczyka sceny. Uciekając od martyrologicznych skojarzeń, jako personę sypiącą na prawo i lewo kąśliwym humorem, przedstawiającą rzeczywistość w groteskowej scenerii, uciekającą od monotonnej retoryki dwudziestoparolatków. I tu rodzi się pewien problem- primo, 2sty przy swoim flow to zawodnik o określonych możliwościach, duo- nie on pierwszy nie zgrał się z czasem wyprzedzając epokę. Bo i 2sty`ego postrzegam bardziej jako kumatego producenta i twórcę blendów niż błyskotliwego rapera i bardziej widziałem go nawijającego po samplowany bit.
Zaczynając wywody nie bez przyczyny od warstwy tekstowej, należy docenić swoistą prostotę w wersach, która wypada na plus. Jak sam się określił „jestem normalnym gościem, lubię walić Cie na pieska” i jak przystało na normalnego gościa wali prosto z mostu: „I chuj mnie obchodzą, komentarze o rurkach, kiedy na mailu wisi mi elektroniczna fakturka. Nie, nie narzekam, jest luz, choć z tyłu głowy mam te sprawy Co ciągają na mnie jak kula u nogi. Muszę skołować siano, trochę się denerwuję. Lecz nie będzie sztucznych łez jakbym kurwa kroił cebulę. Ba, bo to jak Rodney Mullen, bez kitu mam tricków bez liku. I poradzę sobie, nie będę szukał monet na chodniku. Nie jestem niewolnikiem, jestem tylko trochę zakręcony. Bo ten rachunek jest już dawno zapłacony”. Nie ma co się łudzić, wachlarz liryczny stosunkowo wąski aczkolwiek skutecznie wykorzystywany. Jeśli ktoś liczył na poetyckie poematy z górnolotnymi wersami albo pomylił typa albo powinien sięgnąć po inne wydawnictwo.
Co prawda, Stańczyka z krwi i kości również nie ma. Jest za to gość który mówi sporo o sobie: „W jednym pokoju jakieś kilkanaście lat z siostrą. I zżyci mocno i dziś dzieli nas dorosłość. Każdy ma swoje sprawy i to nie wiem, weszło w nawyk. Że spotykamy się, ale chyba tylko już na wspólne obiady”. Jest poprawnie, choć na wcześniejszym albumie bywało lepiej, ale nawet gdy linijki zawodzą ten materiał potrafi zaintrygować. Podobnie jak na Puzzlach spirala poziomu trwa w najlepsze, raz bystre metafory mile zaskakują, raz jakby od niechcenia przeciętne wersy przywołują stare grzechy. Całe szczęście wówczas 2sty potrafi uratować sytuacje wielokrotnymi rymami, udanymi przyspieszeniami bądź łakomymi follow up`ami.
Akurat liryczne rzemiosło „Tłustego” jest na tyle urozmaicone, że można puścić mimo uszu słabsze momenty, to muzyczne klopsy męczą dużo bardziej. Choć, fartownie jest ich mało, beatmakerzy w zasadzie zgodni, wybrali wysoki pułap. Odchodząc od samplowanych produkcji, dostajemy esencję newschoolowego brzmienia. Delikatne basy, subtelne chilloutowe dźwięki, smakowite gramofony, będące na topie fortepianowe motywy, mocniejsze grzmoty elektroniki. Ciężko wyróżnić jakiegokolwiek producenta, jednak mam kilku prywatnych faworytów. DJ Filip, najmłodszy z całej watahy, autor bitu do klimatycznego „Lubię” i singlowej petardy- „Prowadzę”, GeezyBeatz który dał bit na światowym poziomie- „Rookie Of The Year” czy też BeJoTka z grubymi sztosami jak między innymi „Wyjście z bloków”. Kilka słabszych momentów jak chociażby pierwsze dwa kawałki, gdzie jest zdecydowanie za spokojnie i bez wyrazu, nie są w stanie zepsuć całości. Mam wrażenie, że grono zaproszonych producentów za bardzo chciało przemycić świeże brzmienie, przez co kilkakrotnie produkcje brzmią zbyt podobnie do siebie. Jest to robota na wysokim poziomie lecz momentami bity rażą nijakością. W tych chwilami, nieco popowymi produkcjami i często używanym auto tunie, flow 2stego brzmi jakby na pół gwizdka, niczym reszta młodocianych newschoolowych typów. Na patencie sukcesu Pawbeats, młodociane, lekko niedojrzałe wersy kuleją jak chociażby w numerze „Excelsior” (Euforia?) sprawiając, że można zatęsknić, za tym lekkoduchem z debiutanckiego krążka.
Z pewnością „Stej flaj” to album którego miło się słucha. Łatwość do tworzenia banglerów zaowocowała i tym razem. „Rookie Of The Year” gdzie autor pokazuje nam świeżość debiutanta z umiejętnościami doświadczonego gracza, żywiołowe, singlowe „Prowadzę”,„Nieprzespane Noce i Owoce” gdzie 2sty udowadnia, że potrafi budować ciekawe opowieści, „Kuchnie świata” ze świetnymi featami i energiczną petardą, „Wyjście z bloków” gdzie dorównuje w nawijce TDF-owi, bądź nostalgiczny „Spokój”, gdzie spokojniejsze linijki i bit przyciągają uwagę.
Jak to na debiutanckich Puzzlach tak i tu zdarzają się momenty do których nie chce się wracać, słabsze tracki z niedociągnięciami i słabszymi wersami. Nie wszystkie jazdy na „Stej Flaj” mnie porywają, ale doceniam ten materiał który ma intrygującą moc i w którym ewidentnie widać metodę na robienie rapu. 2sty popełnia podobne błędy co VNM, opowiadając w nieco popowych bitach o swoim „Amerykańskimi śnie”, niejednokrotnie przy użyciu śpiewanych refrenach, całe szczęście, że w tym przypadku śpiewanych przez gości. Od „Puzzli” potrafiący błysnąć ciekawszymi metaforami, zaintrygować swoimi opowieściami wciąż zaskakuje błyskotliwymi linijkami: „I be that pretty motherfucker jak nawijał ASAP. Wiem że inaczej się wymawia, ale nie byłoby rymu. Stawiam ba-ba-ba-bańkę, że zepniesz za to tyłek”. Nawet jeśli wersy chwilami przegrywają z zaproszonymi kolegami z branży jak chociażby z Zeusem to stary, dobry 2sty kolejny raz wkręca się do głowy: „Oglądam NBA TV chybił Mike Bibby za to trafił Dan Levy moja lala szamie kiwi i odpala Audiocd”.
Transfer do Prosto, udział w Młodych Wilkach Popkillera, ostatni rok był owocny w karierze warszawskiego rapera. Koniec, końców muzyka sama wystawiła właściwą ocenę. „Stej flaj” to nowe rozdanie i znaczny progres niemal w każdym elemencie rzemiosła „Tłustego”. Dalej jest nad czym pracować, jak chociażby na emocjonalnymi linijkami lekko nudzącymi czy też nie równą dyspozycją flow. Jednak przy takich postępach można oczekiwać, że kolejny album ma szansę obalić pierwsze zdanie w tej recenzji.


Ocena: 6,5/10
Krzywa kroopa
Pozdro 




 

piątek, 7 listopada 2014

Dr. Jekyll i Mr. Hyde... czyli recenzja Vixen- Loco Tranquilo

Rok 2014 nie ubłagalnie dobiega końca. Kto miał narobić szumu to narobił, kto miał zawieść ten zawiódł. Kto miał zaskoczyć ten zaskoczył? Niemal przez cały rok obyło się bez większych zaskoczeń, debiutanci wobec których spodziewałem się mocnego wejścia dali radę długo oczekiwane LP jak Włodka, TDF-a bądź Mesa potwierdziły, że warto było czekać. Długo czekałem by wreszcie zreflektować pogląd o „nudnym” roku polskiego rapu. Czerwcowe, trzecie dzieło byłego już reprezentanta RPS Enterteyment- Vixena dość niespodziewanie na przełomie października i listopada obaliło dotychczasowe zdanie o kondycji rodzimego rapu A.D. 2014.
Nie będę bawił się w prawilną, odwieczną sympatię do recenzowanego bohatera czy też wysilając się na propsowanie byłego członka RPS zanim chwycił za majka. Debiut jak i drugie solo nie zapadły w pamięci. „Rozpalić tłumu” się nie udało, było przeciętnie i daleko do hype`u jaki zyskał chociażby Bisz. Skillsów raperowi z Czańca odmówić nie można było, jednak to co dla wielu mainstreamowych MC jest czarną magią to dla młodego zdolnego rapera nie jest gwarancją sukcesu.
Pomysł na siebie, a jakże ale jednak i to nie wystarczyło by się przebić na „dzień dobry”. W rapie Vixena brakowało mi jakości, czegoś co sprawiało by, że szczere, osobiste nawijki nie brzmiały jak połowa sceny. Zapewne, gdyby nie ciekawość muzyczna, pogląd o twórczości Vixena pozostał by bez zmian. Zdolny beatmaker, o nie małych skillsach raper i co dalej? Być może ten niemrawy początek jednego z Młodych Wilków był potrzebny.
„Loco Tranquilo” nawet jeśli nie jest nowym początkiem Vixena to pokazuje, że „Rozpalić tłumy” jednak potrafi. Jak to często bywa z konceptualnymi albumami, ogólny zarys który ma być motywem przewodnim w tym przypadku stanowi alter ego. Rozdwojenie jaźni, Loco- szalony, Tranquilo- spokojny. W „praniu”, Vixen jawi się na w obu przypadkach jako interesująca postać, zaskakując niezależnie od tego w jakiej skórze nawija.
Jako szalony MC zyskuje na wartości. Charyzma jakby to był zupełnie inny Vixen, flow wyraziste, wpadające w ucho, technicznie na wysokim poziomie, narracje nieco zawiłe, momentami do bólu prostotą sprowadzające na ziemię. Sam nie wiem jakim cudem nagle ten sam raper z Czańca potrafi budować błyskotliwe historie, infiltrując wyobraźnie. Sprawnie poruszający się po bicie, wiedzący kiedy przyspieszyć, kiedy podkreślić wers niczym etatowy wyjadacz.
Tekstowo intrygujący: „Jestem Country Boyem z całą tą filozofią. Mam wiejska swojskość tu gdzie się inni pocą. Szukając luzu, a propos, nudzi mnie folklor”. W przeciwieństwie do poprzednich wydawnictw, „Spokojny-szaleniec” potrafi zaciekawić nawet błahymi linijkami: „Robię swoje choć nie zawsze jest wypłata ale podobno wszystko co pożyczone się zwraca. Chciałbym wyciągnąć gnata i zastrzelić sentymenty. Ale co jeśli czeka na nas lepszy świat po śmierci”. Wracając do nawijki Vixena, również spokojne, bardzie emocjonalne oblicze Vixena potrafi zwrócić uwagę: „Czuję się lekki, jakbym dymem był i dla zasady. Ziomy setny raz mówią mi, że nie dam rady. Dziewczyna wierzy we mnie, choć w tym nie szuka siebie. Rodzina wierzy we mnie, ale chce bym zszedł na ziemię”. Jako wytonowany „Tranquilo”, dostajemy bardziej przyziemną twarz Vixena, wśród szczerych, kipiących autentycznością wersów Vixen jawi się jako empatyczny, otwarty na świat człowiek. Mniejsza ilość uniwersalnych treści wyszła na dobre, bo mam wrażenie, że o autorze „Loco Tranquilo” dowiedziałem się więcej niż na dwóch wcześniejszych płytach.
Nijakość wtórująca poprzednim płytom odeszła do lamusa. Mający tendencję do chwytliwych refrenów Vixen pokazuje, że ma nosa do rasowych sztosów. „Ahooj” z ciekawą analogią do życia, banger „Alladyn”, pełne popisów technicznych kawałek „Szybko nie przestane”, tytułowe nagranie z rock`n`rollą której mógłby pozazdrościć Bezczel, z głębszą treścią „Mama nadzieje, że istnieje Eden” i kolejnym chwytliwym refrenem. Smakowite gry słowne, chytrze przemycone metafory lub udane zabawy flow, efekt jest ciągle ten sam- pozytywne zaskoczenie.
Muzycznie „Loco Tranquilo” to równie spory progres jak nawijka. Spójnie brzmienie, bardziej dopracowane produkcje, utrzymujące klimat. Kilka perełek jak wcześniej wspominane „Ahooj” gdzie żeglarskie szanty, surowe rify gitarowe z ciężką perkusją powalają na kolana, trzeszczący „Frankenstein” z świetnie wysmaplowanym bitem, bądź „Country boy” z rytmicznym basem i elementami elektroniki wymuszają bujanie głową, mało? Nawet na moment nie dający szans na nudę, niemal w całości wyprodukowany przez samego Vixena poza kilkoma wyjątkami to materiał na szkolną „czwórkę z plusem”. Jest dobrze ale mogłoby być jeszcze lepiej, kilka detali wymaga dopracowania choć progres w tej dziedzinie również jest niepodważalny.
Jak sam główny zainteresowany przyznał w skitach, ani Loco, ani Tranquilo nie jest prawdziwym obliczem. Choć to Loco częściej dochodzi do głosu i osobiście mam wrażenie, że to najbliższa rzeczywistości twarz Vixen. Niezależnie od tego która natura bierze górę w danym momencie, dostajemy płytę w postaci „białego kruka”, rzecz na tyle oryginalną by wybić się z szeregu i na tyle popularną by porwać ze sobą masy. „Loco Tranquilo” to konceptualny album ale w przeciwieństwie do wielu krążków z tej kategorii nie przybija słuchacza ciężarem koncepcji. Porywające refreny, stylowe bity, umiejętność budowania intrygujących szesnastek, flow wreszcie potwierdzające wysoki potencjał. Czego chcieć więcej?
Po tym albumie można stwierdzić, że Vixen znalazł swoje alter ego w rapie, czy będzie to dłuższa przygoda? Oby tak, z pewnością ten styl ma jakość, coś ponad przyzwoity poziom który i tak nie był domeną Vixena na wcześniejszym albumie. W tym szaleństwie jest metoda i potencjał, warto czekać by za jakiś czas sprawdzić która część przeważyła w rapie Vixena.


Ocena: 8/10
Krzywa kroopa
Pozdro 



 
 

wtorek, 4 listopada 2014

Etiuda o zepsuciu człowieka.... czyli recenzja B.O.K. -Labirynt Babel

Przyznam, że po pierwszych, dwóch singlach przestałem wierzyć w udany powrót B.O.K.. Ciężkie, nieco mało hiphopowe produkcje, Bisz brzmiący jak naczelny wieszcz polskiego hip-hopu, próbujący na siłę zbawić pospolitą scenę. Mimo tego, że Eldo przed długi czas był jednym z moich ulubionych MC i przez to, że mam sentyment do lirycznych majstersztyków to epopeja o naturze ludzkiej zapowiadała się jako historia ciężkiego kalibru, tylko dla wytrwałych fanów. Single, singlami, bo jak mówi banalna prawda ludowa- „nie oceniaj książki po okładce”. Tak więc i B.O.K. siłą rzeczy na nowo stało się nadzieją, na lepsze dni dla polskiego rapu.
Od pierwszego „spotkania” z twórczością B.O.K. w mojej głowie pojawiły się skojarzenia z formacją The Roots. Żywych instrumentów przepych,charakterystyczne brzmienie, Bisz oderwany od szarzyzny krajowych wersów. Po „Jurodiwym” owe porównania wzrosły na sile. Abstrakcyjne, niewpisujące się w sprawdzone schematy, świeże wersy, muzycznie pełna paleta dźwięków. I jak skojarzenia z Filadelfijską grupą były do tej pory pozytywne, tak po promo singlach nagle zmieniły kurs. Bałem się, że gdzieś w tej stricte wąskiej koncepcji B.O.K. zaliczą podobny wynik jak The Roots z albumem „…And Then You Shoot Your Cousin”. Przekombinowany, zbyt zamkniętym w plastycznym obrazie, nieco oddalony od rapowego konwenansu „Labirynt Babel” zapowiadał się jako album ciężkiej treści. O ile „Czarna Biała Magia” była historią dla wybranych, gdzie narracje o ciemnej naturze człowieka i wewnętrznej walce dobra ze złem mogły niektórych słuchaczy przytłaczać, to nowe dzieło Bisza i spółki pomimo pozornej, mrocznej aury jawi się jako produkt kompromisu pomiędzy zabawą w Boga Bisza, a surowymi, przyziemnym produkcjami Oer`a.
To co było największym przekleństwem rapera z Bydgoszczy na pierwszym, legalnym albumie macierzystej grupy, a więc brak swoistej kropki nad „i” przeminęło na solowym debiucie. Nie zawsze potrafiący utrzymać uwagę słuchacza, mimo intrygujących wersów, nie brzmiący do końca przekonywająco, Bisz zyskał na roli przyziemnego obserwatora, przedstawiciela pokolenia 20-parolatków, zagubionych, wyautowanych. Ten sam Bisz, tym razem odchodzi od roli członka mas, jednego z wielu, by dziś wyrosnąć ponadto, stając przed szereg. Rozgoryczony kondycją współczesnego „człowieka” Bisz sypie jak z rękawa mocno przerysowanymi wersami, licytując się z numeru na numer mądrościami. Z tym krytycyzmem ludzkiej natury Sokół mógłby zjeść zęby, a Tau przylepić łatkę zła. I choć nie jest to rap który by powodował nagłą zmianę w światopoglądzie, to nie ma 16-tki wobec której można by przejść bez emocji.
Mimo wygórowanych, tekstowych ambicji, popędów do lirycznych, bogatych, wielopoziomowych narracji okraszonych błyskotliwymi metaforami „Labirynt Babel” nie brzmi jak audiobook z tomikiem poezji. Bisz nie zatracił w swym rapie zadziornego zęba, wersy są na tyle intrygujące, że mamy ochotę poruszać się za Biszem w tym labiryncie, zakręt za zakrętem: „Może posłuchasz nas, skarabeuszy. Dotknij tego gówna dzieciak - faza analna. Jesteś umyty, a nie czysty - prawda brutalna”. Drugie dno wersów jak to w przypadku Bisza daje do myślenia, choć zdarzają się momenty emanujące banalnym spojrzeniem: „Widziałem metki polskich firm w ruinach fabryk; Bangladesz. Być może nawet sam nosiłem ich ubranie. Może piętnastoletnia Istrat miała żyć w szczęściu. Outsorcing - przyszła na świat w złym miejscu”. Co prawda, nie zawsze można się zgodzić z tym co frontman B.O.K. nawinął, na szczęście. Ale nawet gdy wersy są słabsze to banalne prawdy brzmią wyjątkowo: ”Gdybyś umiał spojrzeć na świat z wszystkich oczu naraz. Zrozumiałbyś pewną trudność w próbie opisania go. Wygląda na to, że w tym świecie części prawdy jest za dużo. By pomieścić je w obrębie układanki”. Wyjątkowo ciekawie robi się gdy Bisz nawija o osobistych kwestiach, uciekając od udanej ale i wygodnej pozycji sędziego.
Z bogactwem lirycznym w parzę stoi intrygująca nawijka Bisza. Sprawnie płynący po bicie, z udanymi przyspieszeniami, brzmiący przekonywującą, mimo tego, że na scenie nie jest od dziś, potrafiący pozytywnie zaskoczyć jak chociażby w kipiącym agresją kawałku „Flaki” bądź w tracku „Legion głosów”, gdzie wyrzucane linijki jak z karabina w połączeniu z hipnotycznym basem owocują grubym sztosem. Jako jedyny mistrz ceremonii Biszu nie męczy wtórnością, zmienność ciężaru emocji nie przytłacza, gry słowne dalekie są od przeciętnej krajowej, a niebanalne follow up`y jak: „Wystrzeliło hydrant - gdzie jest Freud na moje libido?” intrygują za każdym razem.
Podczas gdy wersy Bisza gwałtem wdzierają się do świadomości, muzyka robi to samo lecz nieco subtelnie, choć o samych produkcjach tego napisać nie można. Mianowicie, Oer jak i reszta rapowej watahy postawiła na bogactwo dźwięków, bez zahamowań. Od mocarnych basów i perkusji po klimatyczne sample jak w kawałku „Prometeusz”. Wokale Kay choć stanowią jedynie tło to we właściwych momentach udanie podkreślają klimat, gitary ożywiają choć chwilami potrafią zmęczyć- „Jurodiwy”. W zasadzie nie ma się do czego przyczepi poza małymi wyjątkami. Chwilami, produkcje to przepych niczym z „Dynastii” i aż trudno skoncentrować się na konkretnych elementach i kunszcie rzemiosła poszczególnych członków B.O.K..
Choć przed sprawdzeniem „Labiryntu” miałem spore obawy, w szczególności co do dyspozycji Bisza, a w zasadzie co do dawkowania jego filozoficznych zapędów. Na szczęście, obawy okazały się być bezpodstawne. Bisz jako swoisty prokurator na sądzie Bożym przekonuje, krytyka natury ludzkiej momentami zahaczająca o nihilizm, momentami o absurdyzm nie brzmi jak brednie nawróconego grzesznika. Nawiązań filozoficznych, religijnych i kulturowych można wyliczyć w bród, człowiek w egzystencjalizmie Wilka Chodnikowego jest pełen plag, egoizmu, konsumpcjonizmu, popędu do ciemności, jednym słowem- zepsuty. W tym wszystkim Bisz nie przytłacza swym mrocznym spojrzeniem.
Muzycznie, można oprzeć się wrażeniu, że bity licytują się z Biszem, kto większym bogactwem wzbogaci numer, chwilami przynosi to negatywny efekt- brak wytchnienia, momentami mam wrażenie, że Bisz „przegadał” ten album nie dając szansy nasycić się owocami pracy swych kolegów z zespołu. Nagromadzenia instrumentalnych fajerwerków nie można odczuć bo jest mało miejsc gdy można się skupić tylko na muzyce. Jednak nic nie jest w stanie zamydlić oczu, produkcje na nowym krążku B.O.K. dostosowały się do wysokiego poziomu rapu swojego frontman`a. Co ważne, słychać, że między członkami ekipy wciąż jest ta „chemia” która była już odczuwalna na pierwszym projekcie.
Do ideału „Labiryntowi Babel” brakuje sporo, słabsze tracki nieco meczą:”Pielgrzymi” usypiają, „Opowiedz mi o swoich planach” psuje patetyczny refren, w „Juroditowym” ciężar brzmienia przytłacza, jednak w tym wszystkim słychać autentyczność i zamierzony pomysł. Ta koncepcja nie porwie wszystkich ze sobą. Choć w tym albumie widzę, większy uniwersalizm niż w CBM Sokoła i Marysi Starosty.
W zasadzie, ten album mógłbym potraktować jako muzyczną, alternatywną wersje filmu Krzysztofa Zanussiego- „Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową”. Tak sporej dawki humanizmu polski rap dawno nie doświadczył. Efekt? Płyta która wymaga otwartości, nie tylko muzycznej.... Zgodnie z życzeniem Bisza- „To było silniejsze ode mnie, nie propsujcie mnie, lecz siłę tego


Ocena: 7/10
Krzywa krooopa
Pozdro 



 

wtorek, 28 października 2014

Zacząć od zera.... czyli recenzja Gedz-NNJL

Napisać, że Gedz to jeden z najbardziej obiecujących przedstawicieli młodego pokolenia to jak popisać się oklepanym truizmem. „Syndrom drugiej płyty” czyli papierek lakmusowy dla sukcesu z debiutu, drugiego legala Gedza nie dotyczy. W zasadzie, NNJL traktuje jako prawdziwy debiut rapera z Malborka. O ile „Serce bije w rytm” było potwierdzeniem dużego potencjału to także wskazywało na braki w twórczości Gedziuli. I nie chodzi mi o niedostatki w flow, liryczne nieporadności, a o konkretnego określenia, jak postrzega rap Gedz.
Młode Wilki to nie był Draft”- fakt,dokonania członków pierwszej edycji akcji Popkillera to zbiór rozbieżności. Bisz z Wilkiem Chodnikowym stał się jednym z najgłośniejszych debiutów na scenie od długich lat, dziś drugie LP jego macierzystej grupy jest jedną z najbardziej oczekiwanych wydawnictw 2014 roku, a Tau, wówczas Medium wywołuje skrajne emocje. Na drugim biegunie, kilku MC co zamiast do rapowej NBA trafili na peryferię sceny. Gdzieś w tym gąszczu reprezentant B.O.R. zanotował udany debiut. Przymiotnik „udany” w tym przypadku ma pejoratywne znaczenie. Obdarzonym jednym z ciekawszych flow na scenie, imponującą techniką, błyskotliwymi follow up`ami, bogatym językiem Gedz z miejsca stał się jedną z ciekawszych postaci.
Wydaje się, że ktoś taki przy dawce szczęścia i z dobrym pomysłem szybko zaznaczy swoją obecność na scenie. Błąd. Debiutancki krążek potwierdził, że skillsy się zgadzają, że jest obeznany w świeżych trendach również. Zabrakło (przynajmniej w moim odczuciu) wspólnego mianownika, jasnego sygnału, czego można się spodziewać po tym MC, jaką drogą podąży w rapie. Szeroki przekrój poruszonych gatunków i brzmień na debiucie to już przeszłość. Selekcja wyszła na plus, choć nie do końca.
Już poprzedzający drugi krążek mixtape- „Satori” zapowiadał konkretyzację stylu. Jak to bywa z wydawnictwami poprzedzającymi „długogrające” albumy, owy mixtape był pełen niedociągnięć, brzmiący jak przystawka do głównego dania. Muzycznie, ponownie masa świeżych dźwięków. Jednak tym razem z większą starannością dobrana.
Zawsze tętniący pewnością w amerykańskim stylu, nie bojący się eksperymentów Gedziula na NNJL zalicza swój drugi początek z legalem. Tym razem, jest to bardziej świadomy start. O ile na debiucie Gedza miałem wrażenie, że podąża w obcych butach, to brzmienie NNJL nawet jeśli momentami brzmi monotonie bądź nijako w połączeniu z rapem malborczanina brzmi autentycznie. Ok, to brzmienie to żadna w nowość w rapie Gedza, trap był już obecny na debiucie. Tym razem Gedziula poszedł na całość. Ciężkie, mocarne dźwięki, jednolita koncepcja płyty, zupełnie inna historia jak na „Serce bije w rytm”.
Gdybym NNJL oceniał jedynie pod względem wartstwy muzycznej, ocena nie była by jednoznaczna. Różnorodności temu krążkowi odmówić nie można, sporo tu elektronicznych fajerwerków i cudawianek. Rozbieżność klimatów również wychodzi na plus, nostalgiczne, tytułowe „Niebo nie jest limitem”, emanujące luzem „S&C” lub „Znaki zapytania”, czy też podkreślające mocne strony Gedza „Molotov”. W zasadzie, każdy z poszczególnych bitów to bardziej lub mniej udana produkcja, jednak jako całość momentami wieje nudą. Chwilami flow reprezentanta B.O.R. wykracza poza przeciętność bitu, ratując cały track. Minimalizm dźwięków nie ma mocy, w kawałkach gdzie ten stan jest obecny Gedz brzmi jakby ktoś mu chciał zaciągnąć ręczny hamulec.
Nawijka na NNJL to przeciwieństwo bitów. Dzieje się sporo i o nudzie nie ma mowy. Flow wciąż pasujące do miana „polskiego Weezy`ego” ale do kategoria „ksera” z pewnością już nie, auto tune wciąż udanie wykorzystywany. Mocne strony Gedza jak wielokrotne rymy, intrygujące follow up`y, błyskotliwe metafory nadal przyciągają uwagę. W tekstach, domieszki ekshibicjonizmu, osobistych obserwacji i ciekawych plastycznych obrazów nurtują za każdym razem: „Czwarte piętro bloku nocą niezłego widoku dostarczy mi. Kocham światła miasta i ulice, które pokrywa syf. Zawsze bałem się, że sięgnę dna, inaczej czuję dziś. Obawy były zbędne, brat, lewituję, wczoraj już nie znaczy nic. Jutro to tylko kolejny świt, kolejna okazja, by lepiej żyć, szansa legendą jak Deyna być, unieść się wyżej, Macklemore Wings. Mam to w DNA, jak wena, muszę iść, muszę biec, jebać stres. Choć na sercu mam już krocie sznyt”. Ilość wątków poruszonych w jednym kawałku nie męczy, co zdarzało się na poprzednim albumie, dziś Gedz brzmi dojrzalej choć zdarzają się jak słabsze wersy jak: „życie to nie komiks; Marvel, tu wszystko jest realne. Jesteś moją Mary Jane, ale ja nie nazywam się Peter Parker”.
W zasadzie drugi album Gedza bogaty jest w wyraziste numery. Otwierająca płytę „Mgła” witająca melancholią, singlowa „Akrofobia” w które flow porywa, „C.K.W.D.” przypominające o istnieniu trójmiejskiej grupie Oxy.Gen i ich debiutanckim krążku „Toxygen”, „Molotov” z agresywnym bitem i w pełni adekwatną nawijką bądź rasowe „B.O.R.” w stricte newschoolowym stylu. Łatwość z jaką autor NNJL przyciąga uwagę mogłaby być przedstawiana jako wzór dla wielu doświadczonych raperów, nawet jeśli rytm bitu nie przyciąga do kolejnych odsłuchów to rap Gedza w pełni wynagradza powroty. Nie zawsze jednak to wystarcza, trap w kawałku „Chaos” w stylu A$AP ze słabym i topornym refrenem, nieco pretensjonalne ze względu na przekombinowany klimat „Niebo nie jest limitem” w którym to Gedz wyraźnie pokazał kto tu jest gospodarzem krążka, przesłodzone „Znaki zapytania”, kilka mało ciekawych refrenów. Nie są to jednak rzeczy na tyle rażące by zaburzyć przyjemny odbiór całości.
Nie jestem Rookie, mów mi MVP”- sam nie wiem z którą częścią tego wersu mogę się zgodzić. Swoim drugim pełnoprawnym LP, Gedz pokazuje, że rok po debiucie odrobił lekcję. Bardziej ogarnięty, brzmiący równie pewnie jak na Młodych Wilkach lecz bardziej świadomy muzyki i swojego rapu. Newschoolowe brzmienie w trapowej otoczce być może nie jest w 100% bajką reprezentanta B.O.R. ale bardziej zbieżna koncepcja albumu wyszła na dobre. Nie wszystko zagrało do końca. Progres jest zadowalający ale Gedza stać na więcej. Melancholia na „Satori” nie przekonywała na NNJL intryguje. Od podobieństw do NTWS Drake`a uciec nie można, na debiutanckim krążku był cover „Started From The Bottom”, choć to na tym albumie pasował by jak ulał.


Ocena: 7/10
Krzywa kroopa
Pozdrawiam