W tekście o
najbardziej niedocenionych raperach na naszej scenie był jednym z
pierwszych wyborów. Napisać, że reprezentant Sierpca to
nietuzinkowa postać to jak odkryć, że Ekstraklasie daleko do
poziomu Bundesligi. W natłoku premier być może niektórym umknęła
premiera debiutanckiego „Ń”- duży błąd. Dla osób głodnych
świeżego rapu to pozycja obowiązkowa. A co sam zainteresowany ma
do powiedzenia? Zapraszam do rozmowy z Ńemy`m.
(zachowano oryginalną pisownie)
Krzywa Krooopa:
Legalny debiut w postaci „Ń” to już historia. Słuchając tego
materiału miałem wrażenie, że dostaję płytę od faceta, który
swoim myśleniem o muzyce wychodzi daleko poza rap.
Ńemy: Rzeczywiście,
od premiery minęło już pół roku, ale sądzę, że „Ń” nadal
kryje niewykorzystany potencjał. Może przypomnę jeszcze słuchaczom
o tym materiale, jednak teraz pracuję już nad następnym. Chyba
czas na podsumowania i weryfikację dotychczasowych wyborów.
Wykraczam poza rap, bo nazwałbym się raczej artystą crossoveru,
niż po prostu - hip-hopowcem…
K: „Ń” jawi mi
się również jako materiał, w którym hamujesz się by nie dać na
„dzień dobry” pełnej dawki siebie. A Ty jak to widzisz?
Ń: Jedyne
przed czym się hamowałem, to bylejakość. Płyta jest zwieńczeniem
tego, co oferuję w danym momencie swojego rozwoju. Chciałem, żeby
była jak najlepsza i dałem z siebie wszystko. Jasne, teraz zrobię
to lepiej – nie umniejszając takim numerom jak „Sick Pro”, czy
„Żyć wietrznie” etc.
K: Myślisz, że
przeciętny słuchacz polskiego rapu jest gotowy na rap oderwany od
przetartych ścieżek, sprawdzonych patentów, po prostu -
nowatorski?
Ń: Zależy
co rozumiesz w kontekście „przeciętności” słuchacza? Dla mnie
to ktoś nie poszukujący. Konsumujący wyłącznie to, co dotrze do
niego najbardziej popularnym, lub przypadkowym kanałem. Niestety,
takie rzeczy rzadko okazują się naprawdę wartościowe. Myślę, że
media zatraciły rolę trend setera. Chcą dogadzać odbiorcy idąc
po najmniejszej linii oporu. Oczywiście, chciałbym się mylić i
kiedyś móc powiedzieć, że zgromadziłem setki tysięcy fanów nie
naginając swojej estetyki. #c.r.e.a.m.
K: Wystarczy
przesłuchać kilka Twoich kawałków by zauważyć, że w swoich
tekstach sięgasz po różnorakie inspiracje. Masz jakieś granicę w
tworzeniu? Coś czego nie poruszyłbyś w swoich wersach lub gatunków
muzycznych z którymi nie wszedłbyś w „romans”?
Ń: Szeroko
pojęta muzyka biesiadna nie leży w kręgu moich zainteresowań
(śmiech). Jest dużo złego hip-hopu, złego popu, złego rocka ale
i dużo dobrych kapel. Lubię oryginalne postaci, które zarówno w
tekstach, jak i muzyce pokazują mi świat z zupełnie nowej
perspektywy – nie boją się być unikalni.
K: Od debiutu „Ń”
minęło kilka miesięcy. Pracujesz już nad nowym materiałem. Czego można się spodziewać po Twoim drugim LP? –
Ń: Tak
pracuję, ale nie chcę zdradzać za dużo. Spodziewać się można
czegoś lepszego niż na „Ń” póki co.
K: I na koniec
psychologiczna rozkminka. Gdybyś miał dokonać autocharakterystyki
to w pierwszej kolejności nawał byś się producentem, raperem?
Ń: Jeśli
mam generalizować, to artystą, po prostu. Dzięki za wywiad,
pozdrawiam!
Dekadę temu hip-hop wyglądał inaczej. "College Dropout" tętniło żywiołowością
i autentyczną zajawką daleką od narcystycznej lanserki, OutKast
brzmiał szalenie jak stylówki Andre 3000, a Cee Lo-Green.. no cóż,
jego czas nie rusza. To właśnie ten etap w historii rapu okiełznał
dwóch typów ze wschodu Polski. Kolebka to iście zacna, oparta na
mocnych fundamentach, pełna żywych monumentów, której żadna moda
nie zabije i żaden raper nie strawi. Nie strawi również drugi
album Rasmentalism który wyciąga wszystko co najlepsze w tej
konwencji, jednocześnie udowadniając, że świetny debiut nie był
wypadkiem przy pracy, a naturalną konsekwencją.
Po
debiutanckich "Herodach" obsypywani laurami, tarzający się
w propsach, okupujący trasy koncertowe niczym mityczna czwórka z
Liverpoolu, wolni od hateów jak mało kto. Ten błogi stan mógł
rozleniwić, bo trudno było się oprzeć wrażeniu, że scena wpadła
w sidła tej dwójki dobrowolnie abdykując koronę, a otwieranie
nowo powstałych mostów i nadawanie nazw ulic nazwiskami dwóch
gości którzy wyszli coś zjeść jest kwestią czasu.
Wpychani na siłę w ramiona syndromu "drugiej płyty" po
raz kolejny wykazali się przebiegłością a`la wytrawny
kieszonkowiec. Już po pierwszych singlach można było z dużym prawdopodobieństwem założyć, że A- obawy Ras`a z "Ładnego
życia" o poróżnieniu i spornej naturze mamony okazały się
bezpodstawne, B- obniżeniu lotów nad Zamościem nie było i długo
nie będzie.
Progres
w formie Ras`a wita Nas u progu: "Pytają pod nosem czy Arek
się zmienił? Jak w nowej furze wiozę stare problemy. Po najgorszym
mam najlepszy rok w życiu. Boję się chujowej płyty, czuję wzrok
typów. Ale spoko, nie wyplułem jeszcze ton syfu". Nie tyle
same linijki, a gładkie poruszanie po bicie urzeka od początku. Ta
lekkość w wbijaniu ironicznych szpilek: "Sprawdziłem
zwykłe życie jak Hetman dno. Co? To nie dla mnie, wystarczy, że
miasto w tym tonie dla mnie. W dobrym tonie były drogie restauracje.
Takie nazwy w karcie, że jadę po niej palcem", ta zdolność
w subtelne wtapianie emocji budzące niewymuszoną empatię, to nie
rzecz nabyta, a jedynie podszlifowana, tak dobitnie obecna na tym
albumie.
Błyszcząca
już na "Herodach" czystość flow nawet nie dające powodu
do podważania formy oscyluje
wokół czołówki krajowej. Lekkość w rzucaniu rymów, z finezją
budowane zmiany tempa, błyskotliwe przyspieszenia, gra na rymach, aż
prosi się o więcej. Idące w zgodzie z wokalnym rzemiosłem sprawne
pióro równie nurtuje: "Nawet nasze blanty palą się ze
wstydu. Kto prowadzi moje życie kiedy siedzę z tyłu. Jak możesz
zazdrościć hajsu jeśli nie wiesz co chcesz kupić. Czy chcesz co
raz starszych dzieci czy co raz młodszej dupy? I tak wszyscy tracą
czas tu. Szukają zatrudnienia z piracka mapą skarbów. Z miną
jakbyś płacił za pięć gramów majeranku". Wchodząc na
bardziej uniwersalny grunt nie dosięga Nas kazndzoiejski ton, ale
gdy do głosu dochodzi prywata, gospodarz nie oszczędza sam siebie:
"Pali mnie spotlight, po co chciałem światła? Kto mi to
nagrał? Jestem Michael Douglas. Brudne flow, czyste ciuchy, wolny
umysł, szybkie ruchy. Sprzedaję emocje, nikt ich nie kupi, muszę
być tym, który nic nie musi. Wkręcam w banie tylko to, co
przegrałem, nigdy to, co rzeczywiście mam. Po pierwsze to ja, po
trzecie to szczęście, po drugie zaraz wymyślę- ja".
W
zasadzie każde oblicze Rasa zyskało na wartości jak poczucie
luzu lub ironicznej autorefleksji: "Milion dobrych wersów
rzucam jak frisbee. Nie dbam o nie i w co to trafi. Tysiąc biletów,
ale wiem, po co przyszli. Jebnąć sobie fotę z nami". Choć
nic tak nie urzeka jak osobiste wędrówki: "Jak coś źle
wymawiam - chyba nie byłeś przy nas tam. W sumie jakbyś był,
czemu miałbyś przy nas stać. Patrzyli krzywo jak my na tych z
prywatnych szkół Czy jak się najesz wstydu, to zaspokoisz jakiś
głód? Karmiły nas marzenia, teraz widzę jak każdy schudł. W
tych narracjach z łatwością można zatonąć, jest dojrzale,
daleko od naciąganej martyrologii, którą notabene wykpił w "Nie
jestem raperem".
Nie
lada sztukę wykonali chłopaki z Rasmentalism. Z jednej strony
emanując świeżością, z drugiej wykonując krok wstecz do czasów
gdy sami jeszcze byli uczniami koledżu. Gdy
parę lat temu na "Dolerean" sample z "Jesus Walk"
nieśmiało przebijały się z pod wersów o pierwszej
miłości do rapu można było brać garściami ten vibe.
Od "Hotelu Trzygwiazdkowego" Ment skrupulatnie uzupełniał
wachlarz swych umiejętności, odrabiając lekcję po lekcji. Tak
obficie jeszcze nigdy nie było. Torpedowanie bębnami, upychanie
perkusji tam gdzie tylko się da, samplowanie wokalami, flirtowanie z
syntezatorami, zabawa z poziomami. Z pewnością druga część
Rasmentalism nie zna umiaru. O monotonni również mowy nie ma,
maltretujące tempem "System interwałów" lekko łechcący
o The Streets, "Nocny" z wielkomiejskim anturażem pod
który mógłby nawinąć Wiz Khalifa do spółki z Curren$y. Jednak
prawdziwe apogeum ujawnia się gdy brak kontroli dochodzi do głosu.
Przy pełnym akompaniamencie chóru gospel wodzącego z przymrożeniem
oka w "Nie jestem raperem", ciepłe sample w "Nie
jest tak"- mamy wszystko co fabryka dała.
Zupełnie przekonuje mnie Ment w tym wydaniu. Te wszystkie rytmiczne
partię, zmienna dynamika, wielogłosowe wstawki, zestawione z
subtelną elektroniką przypominającą, że to rok 2015 i już
drugie LP na koncie. Być może wyrafinowanie Menta wychodzi momentami
na jaw, maltretowanie w końcówkach utworów, jakby ten ład i
gładkie produkcje miały drobne rysy. Mimo wszystko ten sam Ment daje
tyle przyjemności podczas odsłuchu, że ciężko nie oddać mu
respektu. Bo "Wyszli coś zjeść" nie traci na rutynie,
wręcz przeciwnie. Bogactwo dźwięków dowodzi, że łańcuch na szyi
z okładki (co prawda Rasa) jest zasadny.
Zasadne
jest również konsumowanie tej płyty w całości. Brak słabszych
numerów ale i wtórnych. Z drugiej strony, jest to materiał
zróżnicowany, pozwalający złapać wytchnienie by później znów
wpaść w dziki bieg. Wprawdzie zapowiedź szefa Asfalt Records o
tym, że najlepsze kawałki nie należały do singli jest dyskusyjna.
Forma gości jest co najmniej zadowalająca, nie zakrywa popisów
gospodarz ale i nie powoduje obniżenia poziomu jak chociażby charakterystyczne dla Dwóch Sław wersy lub przyjemny dla ucha refren od Klaudii Szafrańskiej.
Gdy w mainstream wchodzi się z albumem niemal perfekcyjnym, szybko
okrzykniętym mianem "Klasyka" przez duże "K" to
każdy słabszy ruch jest podkreślany do wielokrotnych rozmiarów, a
zachowanie wcześniejszej pozycji jest uznawane za porażkę. Gdzieś
po środku zawiśnie ten album. Bez kropki nad "i" tracący
przy zetknięciu z poprzednikiem bądź momentami nieco przekombinowany. Nawet jeśli ten ostatni argument najbardziej trafia
w sedno to chłopaki z Rasmentalism pracą frycowe za wcześniejszej
sięgnięcie piedestału. Dobitnie udowadniający swoją pozycję na
scenie Ras brzmi jeszcze lepiej niż na debiutanckim albumie.
Metafory wypuszczane jakby mimowolnie, flow najwyżej jakości, wyzbyte sztampowych patentów pomysły na rap. Chemia między raperem a
beatmakerem charakterystyczna dla tej dwójki potwierdza fakt, że
mamy do czynienia z najlepszy klasycznym duetem na krajowej scenie od
lat. A mając ochotę na apetyczną porcję colllege dropout
nie będę sięgał po nieco przykurzony debiut Kanye Westa lecz świeży, pełnokrwisty, po prostu dobry rap od dwóch gości którzy wyszli coś zjeść.
Dużo wody upłynęło
od czasów gdy na światło dzienne wyszedł ostatni album
odciskający piętno w tej kulturze. Młode pokolenie słuchaczy
przyzwyczajone do komercyjnych standardów, oklepanych bangerów,
łatwo nośnych haseł, płyt oddalonych od sedna czterech elementów
mogło czuć się osierocone. Rap się zmienił, realia gry są
zupełnie inne, to co nie śniło się pionierom gatunku dziś jest
powszechne. A jednak, nieco przykurzony i zapominany duch East-Coastu
znów zstąpił na ziemię za sprawą trzeciego LP największej,
obecnej nadziei rapu. Jeśli ktoś spodziewał się, że K.Dot
powtórzy precedens poprzedniej solówki nagrywając płytę pod
listy Billboardu i rozgłośnie radiowe może sobie odpuścić
sprawdzanie „To Pimp A Butterfly”. Tu stare brzmienie ulic
rozdaje karty. To album tak niemainstreamowy, do bólu dopracowany,
po prostu wybitny.
Jakże odmienne jest
podejście do tego albumu polskiego słuchacza. Podczas gdy zza
wielką wodą trwa wyścig w prześciganiu na przechwały nad trzecim
LP Lamar`a, to w przeważających opiniach rodzimych odbiorców
przeważa rozczarowanie. Nie ma tego jebnięcia, nie ma kawałków
rozrywających głośniki. Stara prawda, wszystkim dogodzić nie
można. Lecz by „To Pimp A Butterfly” nadawało na właściwych
częstotliwościach potrzebny jest powrót do korzeni, przestawienia
odbioru na inny kierunek.
Największą siłą
Kendricka jest zmysł smaku. Jeden z tych elementów który tak
szwankuje w obecnym świecie hip-hopu. Na ostatnim albumie brzmienie
było zróżnicowane, z jednej strony chillowe „Bitch, Don't Kill
My Vibe”, z drugiej ciężkie basy, elektroniczne syntezatory,
szerokie partie perkusji. Było na bogato i z polotem. Zupełnie
odmienny stan zastajemy na nowym albumie gdzie woń czarnej muzyki
wypływa z jednego źródła. Pewna skromność emanuje z tego
materiału, jakby ktoś chciał urzec Nas prostotą życia. Będący
ojcem chrzestnym całego splendoru Flying Lotus przenosi słuchacza w
swój ciemny świat. To głównie dzięki jego rzemiośle wyjątkowy
smak jazzowych sampli nabiera na klimacie.
Otwierający album track
„Wesley`s Theory” z gorzką pigułką p-funku i stemplowanym
znakiem jakości ikony gatunku- Georga Clintona to jedna z wielu
perełek. Im dalej w las tym bardziej przesiąkamy tą czernią.
Soulowe kadzidła z subtelną perkusją, lekkie sample, z
przenikliwymi bębnami. Psychodeliczny haj raz wodzący przez mętne
ścieżki jazzu, raz wpychające w cieplejsze objęcia g-funku w
„These Walls” by w połowie drogi boogie-funkowy wulkan w „King
Kunta” skąpał słuchacza. Bujające gramofony w „Complexion”,
żywiołowy saksofon w „Alright” bądź słoneczne „i” z
przepychem żywych dźwięków nie daje wytchnienia nawet na moment.
Pod względem muzycznym to album szalenie dopracowany, brutalnie
poukładany. Obecność Dr. Dre jest śladowa, stanowi bardziej
symboliczną zmianę w sztafecie, podobny stan rzeczy dotyka inne
sztandarowe postacie- Pharrella Williamsa, Snoop Dooga. Gdzieś
ukryte, niepozornie przewijające się podczas tej podróży.
W tym wszystkim można
ulec wrażeniu, że wracamy do debiutanckiego „Section. 80”.
Lekko szorstkie a jednocześnie aksamitne flow, momentami niepozornie
wijące się po bicie . K.Dot sprawia wrażenie jakby wyssał z
mlekiem matki te brzmienie. Znając umiar, trzyma w ryzach swoje
popędy. Ze stoicki spokojem i budzącą pochwały lekkością płynie
po wersach by potem karcić: „I’m the only nigga next to Snoop
that can push the button. Had the Coast on standby. “K. Dot, what
up? I heard they opened up Pandora’s box”. I box ‘em all in, by
a landslide”. Skojarzenia na „To Pimp a Butterfly”
przeplatają się nawzajem, momentami jakby klimat „Boyz In Da
Hood” nieśmiało przewija się przez rewir by zniknąć w kolejnej
etiudzie.
Jak przystało na
pokoleniowy album, „To Pimp a Butterfly” zostawia po sobie
wrażenie rzeczy wybitnej. To jak toksyczne ukąszenie, które
gnieździ się na końcu głowy by z czasem wydać plony. Zawarty w
tytułu motyl stanowi parafrazę ważnego dla afroamerykańskiej
społeczności powieści „Zabić drozda”, być może jest w tym
również ukryty haczyk, a K.Dot wierzy, że trzepot skrzydeł motyla
zakorzeni się podświadomości tego pokolenia. Sięgając po
autorytety dla czarnoskórych lub ustawiając się w jednym szeregu z
nimi? Od 2pac`a przez Martina Luthera Kinga po mesjasza poniżonych-
Kunta Kinte. Zaczynając od enigmatycznego powrotu do przeszłości
skwitowanego: „What you want you? A house or a car? Forty acres
and a mule, a piano, a guitar? Anything, see, my name is Uncle Sam,
I'm your dog”, by lada moment pokazać kto rządzi w grze: „I
was gonna kill a couple rappers but they did it to themselves.
Everybody's suicidal they don't even need my help. This shit is
elementary, I'll probably go to jail. If I shoot at your identity and
bounce to the left”.
Ten swoisty lot nad
kukułczym gniazdem nie traci na wysokości. Furia w hotelu, pustka
egzystencji, eksplozja frustracji, mrok sukcesu, nawiedzona Lucy,
plastyczne obrazy przewijające się bezwiednie. Efekt męczącego na
drugi dzień kaca który zwiastuje mentalnego pawia. Choć to
wszystko stanowi zaledwie preludium do monologu pokolenia. Nie wiem
czy Kendrick miał świadomość, że staje się głosem swojego
pokolenia, popkulturowym pastorem, a docelowo motorem napędowym.
Lecz gdy wyrzuca z siebie: „No life jacket, I’m not the God of
Nazareth. But your flood can be misunderstood. Walls telling me they
full of pain, resentment. Need someone to live in them just to
relieve tension. Me? I’m just a tenant Landlord said these walls
vacant more than a minute” trudno nie oprzeć się wrażeniu,
że z premedytacją buduje jeden z najważniejszych aktów w historii
hip-hopu nie wystając nachalnie przed szereg. Nie podnosząc na siłę
głosu, bez sięgania po proste środki, tutaj wszystko rozgrywa się
subtelnie.
Koniec końców, ta
psychodelia motyli prowadzi do natury społecznej. Symboliczne
zamknięcie zmiany pokoleniowej jaką jest wywiad z 2paciem, lecz za
wstęp do rozliczenia się z własnymi i nie tylko demonami, wbija
kij we własne mrowisko: „I know you hate me just as much as you
hate yourself. Jealous of my wisdom and cards I dealt. Watchin' me as
I pull up, fill up my tank, then peel out. Muscle cars like pull ups,
show you what these big wheels 'bout, ah. Black and successful, this
black man meant to be special. Katzkins on my radar, bitch, how can I
help you? How can I tell you I'm making a killin'? You made me a
killer, emancipation of a real nigga”. Wykazując się nie tyle
odwagą, co charakterystyczną dla wybitnych postaci charyzmą.
Magia tego albumu trwać
będzie przez długie lata. Świetność Kendricka zapewne nie zmaże
już żaden słabszy ruch, załamanie formy lub poważny beef. Czar
tego motyla nie jest dla wszystkich, być może czas sprawi, że
zakwitnie on w większej rzeszy. Niemal każde pokolenie doczekało
się swojego autoportretu, dla niektórych będzie to „Illmatic”
dla innych „2Pacalypce Now”, dla obecnego pokolenia ten motyl
będzie nieśmiertelny. Ostatni akt monologu, pytanie bez odpowiedzi,
brak kropki, pewna podniosłość pozostaje. Nawet jeśli zabrzmi to
groteskowo.
“The caterpillar
is a prisoner to the streets that conceived it. Its only job is to
eat or consume everything around it, in order to protect itself from
this mad city While consuming its environment the caterpillar
begins to notice ways to survive One thing it noticed is how much
the world shuns him, but praises the butterfly The butterfly
represents the talent, the thoughtfulness, and the beauty within the
caterpillar But having a harsh outlook on life the caterpillar
sees the butterfly as weak and figures out a way to pimp it to his
own benefits. Already surrounded by this mad city the caterpillar
goes to work on the cocoon which institutionalizes him/He can no
longer see past his own thoughts He’s trapped. When trapped
inside these walls certain ideas take roots, such as going home, and
bringing back new concepts to this mad city. The result? Wings begin
to emerge, breaking the cycle of feeling stagnant. Finally free, the
butterfly sheds light on situations that the caterpillar never
considered, ending the internal struggle.Although the butterfly and
caterpillar are completely different, they are one and the same."
Ze świecą szukać
drugiego takiego gracza który wywołuje podobne zamieszanie. Featy
szeroko komentowane, akcja z frazą roku „to nie jest hip-hop”,
jawny zamach stanu na płytę roku w postaci sześciu klipów w
kilka godzin. Ten raper jeszcze przed legalnym
debiutem zatrząsł sceną. Z przylepioną łatką rapera dla
gimbazy (daj Boże by te gimby skumały wszystkie podjazdy Que) i
pędem do nawijania jakby miał się zaraz skończyć świat musi się
czuć jak ser mascarpone w tiramisu- sami to rozkmincie..
Lud
go wybrał. Grzmią komentarze, wszelkie rankingi podsumowujące
poprzedni rok. Jakakolwiek obecność Que na bicie w ostatnich
miesiącach była jak objawienie duchowe. Niemal zawsze wrzucana do
worka o randze „BREAKING”, wzbudzająca emocje i dzieląca
środowisko. Przypisując sobie monopol na uwagę jak Russell
Westbrook w świetlne LeBrona Jamesa, Que w krótkim czasie zbudował
sobie „małe Imperium”
które nawet nie śniło się niejednemu weteranowi. W tej całej
Quebomanii trudno nie odnaleźć charakterystycznego symptomu. Opus
Dei dla sceny, która w symboliczny sposób w przyszłości wyklnie
swego inkwizytora? Kilka ksywek przez lata musiało doznawać piętna
krzewiciela nowych trendów. Coś podobnego doświadcza obecnie
Rasmentalism po singlu „Nie jestem raperem”. I jestem skłonny
zaryzykować, że podobny scenariusz może dopaść „Ezoterykę”
i jej autora...
Podobieństw
jest kilka. Podejście do rapu wychodzące poza przeciętną krajową
sceny i sorry za truizm- powinność rodaków do ściągania w dół
tych co tronu zasmakowali. W realiach hip-hopu A.D. 2015 gdzie Rap
Genius zastępuje samodzielne myślenie słuchacza, a raperzy
częściej posługują się hashtagami na Instagramie, starannym
dobieraniem metek i uprawianiem Szwajcarii na FB niż bawieniem się
wołowiną ten rap się broni. A sama „Ezoteryka” wskazuje na
właśnie proporcje między skillsami a popularnymi trendami.
Być
może odbiór legalnego debiutu Quebonafide byłby jeszcze bardziej
przyjemny gdyby nieznajomość ze znaczną częścią materiału na
kilka tygodni przed premierą. Na świeżości co prawda ten materiał
nie traci lecz jakby wyciąga na światło dzienne pewien schemat w
rzemiośle Que: posługiwanie się słowem „jak” na potęgę,
które z czasem zaczyna bić po uszach, chwilami ciągnięcie metafor
na siłę, budowanie górnolotnych wersów kiedy wypadałoby w
prostej formie pojechać. Daleki jestem od określenia nawijki na
Ezoteryce mianem przewidywalnej, bo jak mało kto na polskiej scenie
potrafi utrzymać szczytową dyspozycję flow przez cały numer. Są
kawałki gdzie gospodarz nie żałuje polotu i bez kontroli wyrzuca
wersy: „Nie ma emocji, nie ma rapu, nie mam dość. Jest rap,
odczuwam lęk, żal, złość. Samozachwyt, dlaczego jeszcze nie
podzielasz? Mój ziomek obrócił się w proch, mamy do czego
strzelać”. Z wokalną czystością dziewicy z miejsca można
go wpisać do czołówki najczystszych wokali w branży, z prędkością
TGV prześcigający topornych nawijaczy o randze PKP. Warsztat na
tyle bogaty, że grzechem było by zepsucie tego materiału.
Nie
da się ukryć, że bragga to najsilniejsza broń Quebonafide nie od
dziś. Wersy nie są nadąsane, dalekie od Ułańskich przechwałek,
sprawiające wrażenie jakby przychodziły raperowi z Ciechanowa z
wielką łatwością: „Poznasz mnie po ciuchach, ruchach. Jak na
PS Move Stalker, mam korzenie pod ziemią. Tu gdzie sukces ma wiele
imion. Czasem mu powiem na "ty" przez zapomnienie; wóda. W
imię czego znowu pęka ten Smirnoff. Chyba pora na przedstawienie;
Kuba, Crossing over, nowe stillo, robię to, poza tym hołduję
zmianom. Chcą mi wchodzić z butami w moje. Tylko teraz Valentino i
Ferragamo. Pierdolę modę, nagrywam wave za wavem, co się ze mną
stało? W szafie nie mam miejsca na więcej i nie wiem. Bez
zarzucenia mam na bani to samo parano”. Ta zabawa słowem ma w
sobie coś wyjątkowego, żonglowanie różnorakimi inspiracjami lub
dla smakoszy tematu sprytnie przemycone punche mogą cieszyć:
„Wpadłem tutaj zrobić sajgon, nie myl z Carenardem. Mam
straszną frajdę, mój psycho-fanbase działa jak Hiden” lub
udane metafory: „Scena jest świeża, ja umieram z głodu. Nawet
nie chce mi się otwierać cudzysłowu. Nawet nie chce mi się
otwierać cudzysłowu. Bo zjadam ich jak, yyy, czy jest opcja na
dowóz?”.
„Ezoteryka”
jak i „Erotyka” to taki materiał gdzie miszmasz braggi, skillsów
i głodnej natury MC przenika się nawzajem. Dla wyznawców rapu z
przekazem ten album może być toksycznym ukąszeniem. Momentami
bardziej „poważne” linijki subtelnie wypływają na wierzch
pozwalając na lepsze poznanie rapera który mimochodem sprawnie
kamufluje się na bicie: „Żadnych problemów, depresji przy
gniewie. Chyba, że odpalam C30-C39. Żyje zwiewnie, tylko dzisiaj i
tu. Już nie wiem czy to Epikur czy filozofia Misia Baloo. Zawijam
parę monet i dzionek witam jak król”.
Sporo
w tym wszystkim finezji, błyskotliwego poruszania się po bicie bądź
po prostu właściwych wyborów muzycznych. To, że gospodarz
„Ezoteryki” nie przebiera w środkach jest w sporej części
zasługą producentów. Zarówno album i mixtape trzymają równy
poziom, zaskakująca jak na warsztat produkcja od Soulpete, agresywne
newschoolowe bity od Chris`a Carsona to zaledwie przedsmak. Szeroka
paleta świeżego brzmienia od petardy Matheo po równie mocny sztos
od Lanka w „Jackass” aspirujący do tytułu bangera roku, nisko
zawieszonej delikatnie elektroniki i z żywiołowymi bębnami od Bob
Air`a w „Vanilla Sky”, mroczne „Kryie Eleison” od ka-metal w
której prostota procentuje lub osadzona w na lekkich bębnach
produkcja od Essex`a.
W
zasadzie Erotykę traktuje jako odrzut Ezoteryki, udany, zupełnie
przyjemny z kilkoma bangerami jak „Sukces” lub „Jackass” ale
jednak odrzut. Ezoteryka broni się sama, długo oczekiwany album,
zapowiadany na debiut roku nie zawiódł. Co raz częściej
pojawiające się głosy o końcu rapera z Ciechanowa jeszcze przed
pierwszym LP można wyrzucić do kosza. „Ezoteryka” dowodzi, że
hype na Quebonafide nie jest jedynie chwilową modą. Jak mało kto
na naszej scenie potrafi sprawnie poruszać się po bicie, bragga nie
brzmi topornie, a łatwość z jaką operuje flow musi zwracać
uwagę. Nawet ciągotki do popowych refrenów jak ten w „Ile
mogłem?” stają się znośne, a grube bangery jak „VooDoo”
rekompensują zbyt górnolotne momentami wersy.
Zapewne
znajdą się osoby które na samych pochwałach zakończą swoją
przygodę z legalnym debiutem Que. Nad kilkom elementami jednak
należało by popracować. Przesyt i szybka nawijka nie zawsze się
sprawdza- patrz gościnna zwrotka Rasa kradnąca uwagę w wspólnym
kawałku, czy też wcześniej wspominana schematyczność może z
czasem obniżyć notowania „Ezoteryki”. Jak na debiutancki
materiał nie ma co wybrzydzać, „Ezoteryka” nieokazała się
mistyfikacją zdolnego rapera lecz udanym wejściem w mainstream
jednego z najciekawszych raperów ostatniej dekady. I choć nie jest
to rap po który bym sięgał mimowolnie to intrygująca moc Quebonafide okazała się zaraźliwa. A to dopiero początek.
Długo nie mogłem
strawić niszowej pozycji kilku ekip jak choćby Dwa Sławy bądź
Rasmentalism. W zasadzie rap gra jest jak korporacja z logiem
koniczynki- hierarchia z dupy wzięta. Popularność nie ma nic
wspólnego ze skillsami- banał. Ale jeszcze większym banałem jest
podochodzeniu do polskiego rapu jak do jednej, wielkiej kserokopiarki
gdzie opcje kopiuj/wklej są popularne jak żubr w puszczy i na
tyłach osiedlowych sklepów. Scena jak niemal wszystko w życiu
(jeszcze większy banał) ma swoje słabe i mocne strony. Także
graczy które ciągną tą kulturę za ucho do przodu i tych którzy
obniżają rangę. Ale dziś o tych którzy na majku zostawiają
siebie, pasję, zdrowie, a zasłużonego fame`u.... no właśnie.
Jeżozwierz- Oj
Jeżu, Jeżu, Panie Jeżu. Po „Panu Kolczastym” liczyłem, że
brama do Ekstraklasy została właśnie „wyjebana w kosmos”.
Kosmosu nie ma, za to jest brud, bezkompromisowa nawijka,
charakterystyczne flow, stylówką którą można by obdarzyć
gromadkę raperów z pewnej dużej wytwórni. Stołeczny MC chyba już
na stałe wdarł się do annałów undergroundu. Co prawda, nie wróże
Jeżowi rychłego końca kariery. Sam liczę na nowe projekty lecz
Jeżozwierz to taki typ co nigdy brokatem błyszczeć nie będzie i
nigdy mainstream go nie porwie. Na szczęście.
Wyga- W moim
prywatnym TOP10 krajowych nawijaczy zakotwiczył na stałe ostatnią
solówką. Trochę czasu minęło, nowy album w nowej wytwórni, z
lepszą promocją może zaowocować zasłużonym, większym
zainteresowaniem. No właśnie, jedynie może. Wyga jak sama ksywka
wskazuje to taki zawodnik który potrafi skraść kawałek niemal
każdemu na scenie, subtelnie z wrodzoną zadziornością potrafi
bawić się bitem, przyspieszać jak bolid F1 lub zwalniać nie
tracąc na mocy. Brak słabych stron więc skąd ta niska
popularność?
Ńemy- Niedawno
Kękę na FB napisał o reprezentancie Sierpca: „Wydaję mi się
że ten gość jest artystą. Ja jestem raperem On jest artystą”.
Z Ńemy`m jest jak niemal z każdym pionierem. Nie doceniony w
czasach gdy tworzył by odkryć ścieżki dla innych, którzy pod
cudzym sztandarem zbiorą plony. No cóż, life is bitch. Ale
to za mało, producent niebywale zdolny choć z newschoolem za pan
brat to klasyka tętni w żyłach. Ale nie o beatmakerach mowa tutaj. Techniczny kot, zdolny tekściarz, szybko wkręcający się do głowy. Debiutanckie „Ń” to solidna wizytówka najmocniejszych stron
Marcina Niemczyka, ale nie pokazująca w pełni potencjału. W moim
odczuciu, kompletnie niedoceniony materiał jak i jego autor. Shame
on Nigga...
Flint- Sam nie
wiem co sprawiło, że Flint nie jest jedną z najbardziej gorących
ksywek. Ksywek która by rozgrzewała klawisze hejterów i zbierała
zasłużone propsy u ogarniętych fanów. Rymów przesyt- zgadza się,
ucho do bitów- z tym to nie zawsze bywało dobrze, ale ostatnio jest
się czym jarać, flow agresywnie zwracające uwagę słuchacza,
talent do pisania, czego chcieć więcej? Jako Czarny Charakter
przekonywał, że jest kompletny
już jako Zła Sława groził,
że woli rozwalić się furą niż przeżyć klapę z nowym albumem.
Pewności siebie i wyrazistości reprezentantowi Koka Beats odmówić
nie można, skillsów tym bardziej.
Laikkie1- Jeden z
najbardziej hejtowanych raperów znad Wisły. Jeden z niewielu graczy
który w tej kulturze nie uznaje wszelkich przejawów konformizmu i
kolesiostwa. Lirycznie- kot, swymi wersami potrafi obnażyć słabość
polskiego rapu. Flow może i nieczystością często afirmowane ale
swą techniką raper z Bogatyni wszystko nadrabia.
Sarius- Widzę w
nim czołowego rapera najbliżej dekady. Kogoś kto porwie tłum.
Choć obecnie, ten młody, zdolny raper z Częstochowy jest raczej
pozycją znaną wytrawnym znawcą gatunku, a masy w sporym odsetku
nie skumały fenomenu tego gracza. O ile pierwszy legal był
spokojnym wejściem na scenę to drugim krążkiem Sarius wyraźnie
wskazuje co znaczy nowa szkoła rapu.
Vixen – Ostatni
krążek to jedno z największych zaskoczeń polskiego rapu. Były
już reprezentant RPS Enterteyment puścił lejce, bardziej szalony
niż spokojny, jak drink Jamesa Bonda wstrząśnięty niezmieszany.
Na swych bitach groźny jak Luis Suarez w polu karnym. Rzuca
metaforami bez kontroli, a swym flow udowadnia, że może nawinąć
pod niemal wszystko. Talent do budowania intrygujących wizji,
plastycznych obrazów może zagwarantować palę pierwszeństwa wśród
rodzimych wizjonerów.
Już na samej okładce
debiutanckiego LP można było poznać czym są owe, tytułowe „Takie
rzeczy”. Bliźniaczo podobny front drugiego legala mógłby
zwiastować kontynuację obranej ścieżki. Niektóre rzeczy
pozostały: charyzma, unikalny styl, bezkompromisowa nawijka, kipiące
z głośników emocje. Coś jednak się zmieniło, po ponad roku od
debiutu raper z Radomia powraca. Dojrzalszy, z bardziej dopracowanym
materiałem ale nie zepsuty mainstreamem.
Ta
analogia ma pewien smaczek. Miejsce winyla zajął najwierniejszy
kompan ostatnich miesięcy- majk, zamiast róży serce zagościło,
kieliszki zamieniły się biegunem, a i zwinięta kolęda martwych
ziomków jest wymowna. Nawet jeśli ta symbolika jest nad wyraz to
zmiany u rapera z Radomia słyszane są aż nadto. Przy takim
materiale jak „Takie rzeczy” nie dało się przejść obojętnie.
Rzecz to charakterystyczna i mocno wyróżniająca się na tle
krajowej przeciętności, czego dowodem jest pokrycie złotem. Szybki
fame, fala propsów, jak sam przyznał w luźnym traku po premierze
pierwszego albumu, wejście na szerokie wody przewróciło życie.
Można by się obawiać o formę, bo nie jednej udane wejście
zgubiło. Można by się obawiać ale nie w przypadku Kękiego. Po
ponad roku, „Nowe rzeczy” przed premierą doczekały się statusu
jednej z najbardziej oczekiwanych płyt tego roku, ba nawet
kandydata do płyty roku.
Jednej
rzeczy oczekiwałem po tym albumie- uwolnienia się od nierozłącznego
elementu który towarzyszył na poprzednim albumie- surowości, jakby
materiał był nagrywany „za pięć 12-sta”. O ile szorstkie,
brudne i nie zawsze czyste flow miało swój unikalny wydźwięk
dający wrażeniem żywcem wyrwanego z undergroundu świeżego kota
to pośpiech w pisaniu linijek był wyraźnie odnotowany- prawo
debiutanta. Już jako zawodnik z określoną pozycją i rzeszą fanów
reprezentant Radomia pokazuje, że odrobił lekcję. Nie słychać
pośpiechu, wersy są traktowane z rozwagą i wyczuciem. Gdy bit
ponagla przyspieszenia wypadają na szkolną „szóstkę”, gdy
potrzeba zwolnić forma również się zgadza. Zresztą, ucho do
bitów Kękiego nie jest żadną nowością, jak mało kto na naszej
scenie reprezentant Prosto potrafi wyciągnąć maksimum z produkcji.
Wszelkie dopieszczanie słów, trafne akcentowanie, balansowanie
tempa lub nonszalanckie wyrzucanie linijek jak w „W dół
kieliszki” pokazują, że syndrom drugiej płyty nie dosięgnął
autora „Takich Rzeczy”. Dodając do tego nienaganną formę flow
i patent na czerpanie z prostoty tego co najlepsze dostajemy rapera
bez spiny, ogarniętego i wiedzącego co chce zrobić z kawałkiem.
Wracając
do kwestii prostoty, nie da się ukryć, że w tym rapie jest ona
wpisana w DNA. I w żadnym wypadku nie stanowi ona o słabości tej
płyty. Często padająca w opiniach teza o braku rymów nijak się
ma gdy gospodarz sięga po takie perełki: „Historia
uczy na faktach czystych bez polityki. Fakty takie, że od dawna chcą
nas ciągle zawłaszczać. Myślę o tym na przykład stawiając znów
polskie znaki. Jak ja bardzo się cieszę, że to nie jest grażdanka.
Patrz na orła w koronie, mógł być cały czerwony. Jakby w połowie
napełnił się krwią traconą przez naszych. Ciągle biały i dumny
niech mocniej wbija te szpony. W kościach czuje zapewne niedługo
znowu się zgłoszą!”.
Słowo perełka nieco gryzie się ze spectrum tego krążka. To
właśnie percepcja dojrzałego patrioty stanowi credo „Nowych
Rzeczy”. Obyło się bez łatwo nośnych wersów a`la populus,
to nie rap na wiec wyborczy, poglądy mocno osobiste, napiętnowane
prywatnymi wnioskami i doświadczeniami ale i podparte sprawnym
piórem. Rzecz która cieszy, Kęki nie ma ambicji do uprawiania
polityki: „Z imieniem
Polski umrzeć, swoją śmiercią ją uświęcić. Jestem gotowy na
to, moment kiedy wznoszę hasło. Setki gardeł razem ze mną rzuca
swą codzienność na bok”.
Sporo w tym emocji ale i dojrzałości oddalonej od ułańskiej
mitomanii: „Masz na
sercu los ojczyzny no to oddaj głos. Takiego wała! Robię swoje, se
nie pozwalaj. Politykuj, a ja pisze wersy, trzymam się z dala. Paru
myśli coś o ludziach, reszta raczej nie. Twoja partia, banda chuja
i ta druga też. Nie ma gadki, na fejsie lajki posty za hajsy. Drobne
przysługi, brudne łapy. Oni grają ty tańczysz. Podziękuję, co
ja niby z tobą mam. Wyjebane mam na ruskich, to mi mówisz brat”.
Wysoka
forma liryczna sięga dużo dalej. Równie dobrze wypadają luźne
wersy, gdzie momentami można uleć wrażeniu, że rapuje zupełnie
nowy Kękę: „Alkoholicy,
bracia, kurwa, chceta to se pijta. Chceta to wracajta rano, czwarta,
kierma pusta. Zima, minus, bary, burdy, długi, kurwy, bordo buzia.
Zgubione ciuchy, obrzygane buty. Masz numer od tej grubej? Te,
alvaro, jesteś ósmy. YOLO, mordeczko, YOLO, życze Ci dużo
szczęścia. Byłem poza kontrolo, powodzenia na zakrętach. Czy będę
mówił: życie to jest sukinsyn. Gram dla normalnych ludzi, wzloty,
doły - cały Kiki”.
Zwolnienie tempa także owocuje w dobre linijki: „Mam
dosadność, lapidarność, styl ma trafiać zawsze w punkt. Setki
książek, lata z alko, studia, meliny, radość, ból. Zapierdalania
czasy, odpierdalania czasy. Dzieciństwo z rodzicami, dzieciństwo
obok mamy. Ojcostwo na doskoku, ojcostwo z walką o nie. Koleżków
mnóstwo z bloków, tylko ja i moje paranoje. Lata samotne, gorzkie
noce, mocne przygody, setki wrażeń. Dziś tylko z tobą kotek -
deklaruje facet. Każde słowo waży, każde z tych wszystkich haseł.
Nie miewam pustych wersów, wiem co robię i wiem co jadę”.
I choć forma nawet na moment nie ucieka.
Przyznam,
że nie byłem do końca przekonany singlami, a w zasadzie pracą
producentów. Na szczęście album zweryfikował obawy. Przeciętny,
wręcz dedykowany blokowiskom bit z „Pamięć Zostaje zostaje”
już nie bije tak po uszach, chilloutowe „Fajnie”, stadionowy
„Młody Polak” z funkującą perkusją, przywołujące
skojarzenia z Kendrickowym, nie tylko za sprawą wersów bangerem „W
dól kieliszki”, bądź żywiołowe „Zmysły”. Nadające się
na soundtrack dla gangsterskich klasyków (gangsterka a`la Praga)
dźwięki z „Niezrzeszony” lub singlowe „Wyjebane (Tak mocno)”,
było na czym się oprzeć i na czym nawinąć. Osobiście preferuje
wolniejsze momenty „Nowych Rzeczy”, gdzie wcześniej wspominane
ucho do bitów wychodzi na jaw.
Zanim
sprawdziłem cały album wierzyłem, że słowo „sztos” stanie
się product placement
tej recenzji. Z premedytacją używam go na końcu by nie straciło
na mocy. Drugi album to zdecydowanie
level up pod każdym
względem. Znów bez gości i tak jak na debiutanckim albumie silna i
barwna osobowość gospodarza potwierdziła banalną prawdę, że
dobre wersy same się obronią. Siłą rapu reprezentanta Radomia
nadal jest „swojskość”, której nie zaszkodziły dojrzalsze
wersy. Brudne flow, które dzięki swojej określonej specyfiki nigdy
nie będzie perfekt
traktuje
jako wartość dodatnią tego krążka. Jest klimatycznie gdy bit do
tego skłania, jest z pompą gdy basy tego wymagają i co
najważniejsze są emocje.
W
zasadzie jest to album wolny od słabych stron. Być może znajdą
się niezadowoleni którym będzie brakować taki bangerów jak
„Zostaję” z pierwszego LP. A tendencja do rzucania bez zahamowań
wersów kosztem dykcji nigdy nie przekona szerokich mas. W tym rzecz,
choć „Nowe Rzeczy” mają w sobie bakcyl uniwersalizmu lecz w
głównej mierze to album dla słuchacza dojrzałego, będącego w
podobnym etapie życia co gospodarz tego albumu. Podobnie jak
debiutancka płyta tak i złoto dla drugiego krążka to jedynie
kwestia czasu. W pełni zasłużenie, sztos to za mało. Czapki z
głów Panie Piotrze!
To
dziś! Obok Walentynek, drugi dzień w roku zdominowany przez żeńskie
lobby, mafię kwiatową, producentów czekoladek i wszelkich
gównianych i niepotrzebnych nikomu gadżetów. 8 marca to dzień gdy
z czystym sumieniem można ustąpić kobietom, także miejsca w
odtwarzaczu. Subiektywny przegląd kobiecego rapu gdzie słowa pussy,
bitch wymawiane są w innym kontekście.Więc Panowie, celebrujcie ten dzień lub szykujcie się na najgorsze...
Missy Elliot- Gossip
Folks. Prawdopodobnie
najbardziej rozpoznawalna raperka na globie. Nie bez przyczyny.
M.I.A.- Bad girls. Jej
wejście w mainstream wywołało niemałe zamieszanie. I jak to bywa
w przypadku kobiet ciąża spowolniła rozwój artystki.
Lauryn Hill- Doo-Wop
(That Thing). Jeden z
najlepszych głosów w historii czarnej muzyki. Niestety, nie do
końca wykorzystany.
Santigold- Creator.
Jeszcze jako Santogold
zachwyciła ciekawą barwą ale i również niebanalnym zmysłem
muzycznym. Szkoda, że pieluchy i domowe pielesze podcięły skrzydła
utalentowanej reprezentantce Filadelfii.
Queen Latifah-
U.N.I.T.Y. . Jedna z niewielu
artystek która potrafi w okamgnieniu porwać.
Nicki Minaj- Only feat.
Drake, Chris Brown, Lil Wayne. Mam
słabość do (byłej?) reprezentantki Cash Money. Choć nie kupuje
jej komercyjnej koncepcji rapu to doceniam wysokie umiejętności.
Foxy Brown- Oh Yeah.
"What's Beef?"
Beef is when bitches think it's sweet. See y'all frontin in the
streets and let my gat meet ya.
Tyle w temacie...
Lil Mama-Lip Gloss.
Przedrostek „Lil” w ksywie
teoretycznie pomaga w zdobyciu popularności. Ładna buzia również...
Dynasty- Street Music.
Bit od Premo? To wiele
tłumaczy...
Alicia Keys- Fallin.
Alicia z początków wielkiej kariery miała w sobie coś
wyjątkowego. Teraz to jedna z wielu wokalistek. Szkoda
Lil Kim- Mr.Cheeks-
The Jump Off. W składzie
Junior M.A.F.I.A. była wizualną atrakcją, jednak członkostwo w
tak zacnej ekipie nie było przypadkowe..
Ashanti- Only You.
Uwodzi głosem niczym rasowa Vamp. Ok, to popik który nie powoduje
odruchów wymiotnych. I jeszcze ten bit...
Angel Hanze- Werkin
Girls. Raperka która na dłuższą
metę staje się cholernie monotonna. Ale na „szybki numerek”
całkiem ok opcja.
Aaliyah- More Than A
Women. Głos który intrygował
i zawrotna kariera brutalnie zatrzymana...
Erykah Badu- On&On.
Pierwsza Dama tego zestawienia?
Jedno jest pewne, ten talent nie pochodzi z ziemi.
Iggy Azalea- Pussy.
Nie będę się znęcał na
raperką z Australii. Co prawda, ostatnie miesiące dały Iggy
komercyjny sukces lecz również zaprocentowały zmożoną falą
hejtingu, nie bez powodu samej zainteresowanej. Trzeba przyznać, że
początki miała obiecujące.
The Lady of Rage-
AfroPuffs. Co by nie było-
Klasyka. Ziomalka Snoopa potrafi zabujać.
Gavlyn- Gulity
Pleasure. Parę miesięcy temu
ta ksywa padała często. Trochę nad wyraz choć mogę się mylić.
Beyonce- Crazy In Love
feat. Jay-Z. Nie ma co ukrywać.
Tej Pani nie mogło zabraknąć.
Eve- Who`s That Girl?–
Zawodniczka której forma jest
klasyczną sinusoidą. Można jej odpuścić kilka słabszych numerów
i złych muzycznych wyborów.
Azaelia Banks-
Liquorice. Kolejna postać
budząca skrajne odczucia. Dużo lepiej się ją ogląda niż słucha,
przynajmniej tak jest w moim przypadku.
Jhene Aiko- Wading. Aksamitny głos, wyjątkowa uroda, zmysł do właściwych wyborów muzycznych. Czego chcieć więcej?
To jeden z tych dni gdy
kwiaciarnie są okupowane przez zdegustowanych przedstawicieli połowy
ludzkości. Tej połowy która na ogół nie rozróżnia kolorów,
szydzi z płaczliwych scen w groteskowych opowieściach zwanych
potocznie „komediami romantycznymi”. I choć geneza obchodów
tego dnia jest daleka od tego co ono dzisiaj utożsamia to warto
pochylić się nad naszymi niewiastami, sarenkami, foczkami, zresztą,
zwał jak zwał. Niemal każdy szanujący się raper ma koncie track
o kobiecie. Rzecz to banalna, bo w męskim świecie trudno nie
natchnąć się na Babilon kobiecości. Coś co od początków
ludzkości próbuje każdy facet rozkminić i niestety, wciąż
bezowocnie...
Masta Killa- Quen.
A podobno są tylko królewny jednej nocy. Oj Ero, Ty ściemniaczu...
Beastie Boys- Hey
Leides. Kwiaty dla Pań. 8
marca to jawny product placement.
Warszawski deszcz-
Gdzie tamte dziewczyny. TDF jak mało kto na krajowej scenie
często gościł na portalach branżowych nie tylko z powodów muzyki
ale również towarzyskich..
2pac- Dear mama. Dla
tej wyjątkowej, ten wyjątkowy MC.
Jay-Z- girls, girls,
girls. Pierwsza pozycja która
pojawiła się w głowie. Cóż- pozycja obowiązkowa. Najlepszego
drogie Panie!
The Weeknd - Pretty.
Jeden z ekspertów od kobiet w branży muzycznej. Niemal każdy numer
jest sponsorowany przez tą piękniejszą płeć.
Dwa sławy- Kobiety
sztosy. Nie gniewajcie się
niewiasty. „Ludzie sztosy” nie nawijają o Was, zawsze można
„zwalić” na koleżanki...
Outkast- Roses. „All
the guys would say she's mighty fine. But mighty fine only got you
somewhere half the time. And the other half either got you cursed
out, or coming up short”
Slums Attack- Rap dla
kobiet. Odpuszczę sobie
jakikolwiek komentarz. Wystarczy odpalić kawałek.
Talib Kweli- Come Here
feat. Miguel. Chyba każdy lubi
takie kobiety jak ten bit....
Snoop Dogg- Beautiful
feat. Pharrell. W swym rapie głównie skupia się na częściach
ciała kobiet, sorry głównie na jednej.
Lukasyno- W imię
ojca. Nostalgiczna opowieść o najważniejszych kobietach
dojrzałego człowieka. Klimat który nie ucieka.
Nate Dogg- Your Wife.
Cudza kobieta? Dla sympatyków
nieformalnych związków i braku kumpli.
Pyskaty- Matki, żony,
kochanki. Niczym Almodovar,
Pysk
przedstawił w tym kawałku portret nie jednej kobiety. „Kobiety.
Z nimi źle, bez nich gorzej...”
Cam`ron & Vado –
Girls Cry. Łzy? Nie dzisiaj, Cam`ron draniu...
50 Cent- Baby Be Me
feat. Ne-Yo. Konkret pytanie, konkret bit.
Gang Star- Ex Girl to
Next Gril. Jak mawia klasyk... „Bo z dziewczynami bywa
tak...”
Pharrel Williams-
Marilyn Monroe- Tytuł ostatniego solowego albumu mówi sam za
siebie.
Tau- Ostatni raz.
Akurat ten o kobietach mówi
niczym Mieczysław Fogg o ostatniej niedzieli.
Fabolous- Bad bitch.
Coś dla Bogusia Lindy.
Nas- Cherry Wine.
Kobiety są jak wino, im...
Ten Typ Mes- Giń
Kochanie. Wspominki o
dziewczynach to niemal stały element na każdym wydawnictwie Mesa.
#TrzebaByłoZostaćPlayboyem
T.I.- Porn Star. I
na zakończenie subiektywnego przeglądu krótki apel: Do kwiaciarni
i powodzenia by ten punchlienes wypalił.